Idąc październikową, dżdżystą porą na pienińską Wysoką, spotkaliśmy salamandrę…
„Przyczajona” na pniu drzewa wyglądała jak sztuczna. I nie zamierzała uciekać.
Grzecznie pozowała dziwakom, którzy patrzyli w nią jak w obrazek, narzekali nieco na brak światła do zdjęć i próbowali sobie wyjaśniać, że to pewnie już dla tych zwierzątek późno i zimno, stąd zwierzę nie traci energii na ucieczkę, jeno woli intruzów przeczekać…
Gdy po pewnym czasie wracaliśmy tą samą ścieżką nie zastaliśmy zwierzaka w tym samym miejscu, za to niedaleko, na dywanie z liści zobaczyliśmy duuużą salamandrę. Ta nie zamierzała już mieć do nas tyle cierpliwości. Godnie (czytaj.: nie za szybko) wycofała się pod korzenie i miała nas w tyle. Ale na drzewie czekała na nas druga.
Wyglądała jakby zerkała przez okno i mówiła „akuku!”. Przypominała teraz żabkę i okazała się być dużo drobniejsza od tamtego masywnego „potwora”. Niestety wyszło na to, że tamto wielkie to pewnie samica, a to małe…samiec. Cóż…