Żywioły: powietrze, czyli wiatr

Kiedy za oknem mojego bezpiecznego mieszkania szaleje wiatr, zawsze, chcąc nie chcąc, moje myśli wędrują najpierw na Wielką Raczę. Na platformę szczytową, gdzie bardzo rzadko nie wieje, a widok – wyjątkowy. Chwilę potem zaś jestem już w schronisku, ale tym sprzed wymiany okien, gdzie te nieszczelne nie tylko wychładzały, ale również hałasowały, też nad głową, w nocy… I choć wolę ciepłe schronisko, to do tamtych chwil z jakiegoś powodu tęsknię bardzo.

Fragment widoku z Wielkiej Raczy (1236 m n.p.m.)

To jednak tylko początek wędrówki moich myśli wokół wiatru, wichury czy porywów wręcz huraganowych, które zapamiętałam najdobitniej z górskich wędrówek.

Może to i banalne, ale musi być o Babiej Górze, jesiennej, rudej, przez którą przetaczały się chmury. Nie kto inny, a ona właśnie zmusiła nas do odwrotu, właściwie tuż sprzed wierzchołka. Jak się wieczorem okazało, nie tylko nas, ale również ludzi uprawiających o wiele bardziej ekstremalne rozrywki niż wędrówki po Beskidach. Dziwne uczucie. Pouczające i potrzebne. Kilkaset metrów poniżej szczytu była przecież bardzo przyzwoita pogoda, z fragmentami niebieskiego nieba, z widokami. Wietrznie, ale nie żeby na górze spodziewać się kataklizmu, siły utrudniającej marsz, mocy mogącej zachwiać człowiekiem zbyt mocno…

Przełęcz Brona i widok w kierunku strzeżonej przez wiatr Babiej Góry

Bo jak mocno musiało wiać? Przecież na Śnieżkę, w wietrze osiągającym tego dnia w porywach prędkości do stu kilkudziesięciu kilometrów na godzinę, w zimie, weszłam, (weszłyśmy!, bo tam byłyśmy we dwie kobitki, raczej niewyczynowe). Z zatrzymywaniem się po drodze na podejściu i na szczycie, z problemami komunikacyjnymi, bo trudno było się usłyszeć nawet stojąc blisko siebie, nie mówiąc o nawoływaniu na szczycie (pomysł idiotyczny, a wziął się stąd, że chciałam sobie oszczędzić kilka dodatkowych kroków – nie udało się…). Kiedy po kilkudziesięciu minutach w spoczynku, przy ciepłych napojach, opuszczałyśmy przyjazną (choć przecież nieogrzewaną!) przestrzeń budynku pocztowego, wielka była nasza niechęć do wyjścia na zewnątrz. Pewnie podśpiewywałam dla zgrywy „przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda”, by udawać nieco lepszy humor przy mojej drogiej, ale zazwyczaj mniej optymistycznie w takich momentach nastawionej Przyjaciółce.

W drodze na Śnieżkę. Wieje i zimno, ale to wciąż jeszcze nic nadzwyczajnego…

Na zejściu otoczyła nas biel absolutna. Już nie wiatr był najgorszy, ale fakt, że nie było już kierunków. A ten, który początkowo wybrałam, nie doprowadziłby nas do celu, czyli przełęczy Okraj… W głowie już podjęłam decyzję o powrocie. Wizja walki z wiatrem była mniej straszna niż strach przed pobłądzeniem w zimowych Karkonoszach, w temperaturze odczuwalnej Bóg-jeden-wie-jakiej. Na nasze szczęście przyszedł dłuższy moment widoczności, który wystarczył, by dotrzeć do tyczek, wyjść ze strefy chmur i wiatru (który po tej stronie szczytu i tak zdawał się łaskawszy!) i w o wiele bezpieczniejszych już warunkach kontynuować wędrówkę w stronę Jelenki. (Każdy, kto zna choć trochę Karkonosze, wie, że to obiektywnie łatwa trasa latem, pokonywana przez tysiące turystów).

Zawsze w górach (prócz upalnego lata) mam ze sobą kilka par rękawic, by dobierać je do zmieniających się warunków i zminimalizować ryzyko takiej utraty sprzętu, która mogłaby być niebezpieczna (odfrunęła kiedyś komuś rękawica? No, właśnie…). Moja przyjaciółka zazdrościła mi kominiarki, którą miałam pod czapką i kapturem… Buty miałam zimowe, górskie, cieplejsze od uniwersalnych „treków”, gruba bielizna, skarpety… Mimo to i mimo ruchu czułam, jak niektóre części ciała marzły. Bo to wiatr jest głównym czynnikiem wychładzającym. Warto o tym pamiętać.

Miało być o wietrze, zrobiło się o zimie. Cóż. Wiatr zimą to jest coś, nieprawdaż? Zwykle wyjście ze schroniska w Chochołowskiej na Grzesia w temperaturze -16. Na dole szaro, ale spokojnie, mroźna zima. Przy wyjściu ponad granicę lasu zaczyna wiać. Szreń pęka pod rakami. Wieje coraz mocniej. Szczyt (brzmi dumnie!) został zdobyty, ktoś zdjął rękawice, by ustawić samowyzwalacz. Błąd. Ból po tej akcji był podobno wielki… Wszak temperatura odczuwalna wynosiła tamtego dnia jakieś kilkanaście stopni mniej.

Innego zimowego dnia na Grzesiu

Krótka, łatwa trasa na zimowe wspinanie w rejonie Morskiego Oka. Doświadczony instruktor i dwójka żółtodziobów. Warunki śniegowe złe, ale niby nie tak bardzo, by odpuścić. Tylko czemu wszystko zajmuje dwukrotnie (czy aby tylko?) więcej czasu. Gdy docieramy na grań, ściemnia się. Bardzo szybko. I wieje. Jak to na grani. Łatwa latem, tym razem taka nie była. Zęby raków po płytach przyprószonych śniegiem, ostrza czekanów na czymś, czego nie widać. Boże, jeśli polecę, nikt ani nic pewnie nas nie utrzyma. Nie poleciałam. Potem zejście żlebem (ktoś wyłączył wiatr) w śniegu po pas. Żlebem, z którego lawina zeszła chyba następnego dnia, albo jeszcze następnego. Tego już nie pamiętam. Pamiętam jednak, że nawet nasz przewodnik miał obawę, że stanie się to o wiele szybciej, razem z nami, ale ryzyko trzeba było podjąć. Gdy zobaczyłam światełko schroniska, czułam, że jestem bezpieczna, choć to był jeszcze kawałek, również po dziwnie zamarzniętej tafli jeziora. (Dziwnie, bo jedno z nas wpadło nogą po udo). Najbardziej jednak pamiętam grań – wiatr i strach, i nagły przypływ czegoś mocnego i głębokiego, co na dole nazwałam „ciepłymi uczuciami”, do osób mi najbliższych… Chyba naprawdę bałam się bardzo. To był zły dzień na wspinanie i wędrówki w Tatrach. Jak się okazało, do nas wydzwaniano z dyżurki, zaś w schronisku ktoś powiedział: zadzwońcie do swoich, dziś zginął chłopak na Świnicy. Zresztą nie był to jedyny wypadek tamtego dnia…

Jeśli zaś chodzi o ulgę związaną z ciepłym światełkiem schroniska majaczącym w oddali, to podobną czułam jeszcze tylko raz – w Górach Izerskich. I tym razem wiatr mógł wszystko odmienić – nie mróz, ciemność, ilość śniegu czy odległości. Wiatr wpychał w zaspy i ograniczał widoczność, do tego stopnia, że Polana Izerska  mogła stać się bardzo groźną pułapką… Wiatr…

…znów za moim oknem. Tu jestem bezpieczna.

Jeszcze raz o rankingu schronisk górskich wg „n.p.m.” bardzo subiektywnie [cz. 2]

Poprzedni tekst wprowadzał w temat i zajmował się pewnymi ogólnymi kwestiami, które nasunęły nam się podczas zapoznawania się z niedawno opublikowanym VI Rankingiem Schronisk Górskich czasopisma „n.p.m.”. Teraz będzie bardziej konkretnie, przede wszystkim na podstawie wad i zalet schronisk wypunktowanych w tabeli lub opisanych w artykułach towarzyszących rankingowi. Czytaj dalej „Jeszcze raz o rankingu schronisk górskich wg „n.p.m.” bardzo subiektywnie [cz. 2]”

Muńcuł, czyli duża góra

Trochę dziwne, bo nie jest to góra ani w jakikolwiek sposób najwyższa, ani też najpiękniejsza. Nawet w najbliższym jej otoczeniu znajdą się twory o wysokości bardziej imponującej (1165 m n.p.m. to ponad 70 metrów mniej niż najwyższa w Worku Raczańskim Wielka Racza), inne zaś kształtem atrakcyjniejsze lub bardziej przemawiające do wyobraźni (ot, choćby taka Bania). Ma Muńcuł jednak w sobie „coś”. Czytaj dalej „Muńcuł, czyli duża góra”

Morze chmur z Wielkiej Raczy

Choć doskonale wiemy, że morze chmur można (przy pewnej dozie szczęścia) zobaczyć o każdej porze dnia, to jednak instynktownie kojarzy nam się ono ze świtem. Najbardziej efektowne zjawiska tego rodzaju obserwowalismy właśnie wtedy. Jednak i koniec dnia jest w stanie zapewnić niesamowity spektakl. Przecież słońce znów jest nisko, a to ono rządzi wspaniałością widowiska… Oto jak wyglądało to pewnym grudniowym popołudniem na Wielkiej Raczy…

Czytaj dalej „Morze chmur z Wielkiej Raczy”

Niepóźna jesień na Koskowej Górze

Koskowa Góra (866 m n.p.m.) w Beskidzie Makowskim to jedno z tych miejsc, gdzie dostać się może praktycznie każdy bez względu na zdrowie, wiek czy kondycję, a z którego widoki (mimo braku dookolnej panoramy) robią niemałe wrażenie. Nie tylko można stąd zobaczyć cały łańcuch Tatr, ale również ciekawe perspektywy na (m.in.) Beskid Wyspowy, Mały czy Żywiecki. Miejsce to ma w sobie dużo z „przysiółkowatości”, którą tak bardzo lubimy, choć faktem jest, że czy to nadajnik w pobliżu szczytu, czy też nowe domy powstające w okolicy zakłócają harmonię, która musiała charakteryzować to miejsce jakiś czas temu. Tak czy owak – póki góra nie jest całkiem zabudowana, a polany nie są całkiem zarośnięte – warto się tam wybrać.

Czytaj dalej „Niepóźna jesień na Koskowej Górze”

Trzy kolory, czyli gdzie i kiedy na krokusy, przebiśniegi…

Druga połowa marca. Większość osób wypatruje wiosny. Niemało szuka też intensywnie informacji, czy już kwitną krokusy (bo przecież w ogródku owszem), gdzie pojechać, by zobaczyć ich bajeczne łany na górskich łąkach… I choć spieszymy ze świeżą informacją, że do krokusów w górach jeszcze chwila, to przygotowaliśmy coś innego. Nazbierało się bowiem przez te kilka lat wpisów dotyczących kwiatowych szaleństw w naszych górach i to bynajmniej nie tylko tych „krokusowych”. Tak więc po kolei… Rozpocznijmy naszą rundę kierując się w pierwszej kolejności kolorami, a dopiero potem pasmami górskimi.

Czytaj dalej „Trzy kolory, czyli gdzie i kiedy na krokusy, przebiśniegi…”