Dwa wspomnienia. Bardzo różne, ale ze wspólnym mianownikiem.
Najpierw Karkonosze, styczeń, środek zimy. Dość łatwe wejście na Śnieżkę wśród tłumu weekendowych turystów. Moje spakowane do plecaka („na wszelki wypadek”) raki zaczynają mnie tyleż samo śmieszyć, co ciążyć. Tuż przed zmrokiem docieram do dna Sowiej Doliny, wypełnionego niezwykle szczelnie żywym lodem. Nie raz, nie dwa widziałam oblodzenie w dolinach, zdarzało mi się biadolić, że przydałyby się raczki, ale czegoś takiego nie widziałam nigdy.

Szok i niedowierzanie, ale spieszę się, nie chce mi się zdejmować plecaka, bawić z paskami. Próbuje omijać bokiem (słaby pomysł), zaliczam w międzyczasie glebę albo dwie, kapituluję. Pokornie zdejmuję plecak, kładę go na lód, zakładam raki i gnam – już pewnie – środkiem lodowej rzeki. Szczerze – nie mam pojęcia, ile by to zajęło bez raków i jakie mogłyby być tego koszty czy raczej… kontuzje.
Swoją drogą kiedyś słyszałam sformułowanie, że „w Karkonosze raki to ewentualnie tylko na Śnieżkę”… Zawiera ono w sobie podobną dozę prawdy, jak to, że w Bieszczadach raki nie są potrzebne. Kto widział „szklane góry”, wie, że bez sprzętu stanowią śmiertelne zagrożenie. A „szklane” mogą być różne góry. Nie tylko te typu alpejskiego.

Nas w ten sposób zaskoczyły właśnie Bieszczady. Opisaliśmy to dość dokładnie lata temu tutaj. I choć nie jest to lód w powszechnym rozumieniu przezroczystej masy, to jednak każdy, kto miał do czynienia z lodoszrenią, wie, że w swej naturze bliżej jej właśnie do lodu niż do śniegu. Twardy, lukrowy żart jakiegoś boskiego cukiernika…

Żeby wspomnienie lodu w górach było pełne, nie mogę jednak pominąć tego, co zobaczyliśmy tego dnia pod połoniną, czyli lodowego lasu buczyny.


Mało które górskie wspomnienie jest w nas tak wyraźne jak to, choć bajecznych momentów w naszej pamięci nie brakuje. Drzewa, od pni po najmniejsze gałązki, zaklęte w lodzie. I ten delikatny wiatr, który uruchamiał muzykę – symfonię najdelikatniejszych dzwonków, jakie można sobie wyobrazić…
Ale nie tylko takie dźwięki wydawać może lód… Kiedyś obudziła nas… morskooczna tafla, a dokładniej jej nieziemsko brzmiące pomruki w nocy czy też nad ranem. To też trudno zapomnieć. Może właśnie dlatego, że zima w górach to cisza, bo woda jest uśpiona, zamarznięta… Zaklęta w lodzie.