Bieszczadzka opowieść (późno)zimowa

Po nocnej podróży do Sanoka doczekaliśmy się jedynego tego dnia bezpośredniego transportu w kierunku Ustrzyków Górnych. Łapanie okazji na mrozie, zwłaszcza na mało uczęszczanych trasach – to dość specyficzna rozrywka, której udało się nam tym razem uniknąć. W autobusie nie za tłoczno, ale jak zwykle – interesująco;) Wysiedliśmy w Bereżkach – piękna, słoneczna pogoda. Poprzednie dni były podobnoż szpetne, warto więc było odpuścić i poczekać na lepszą pogodę, którą nam dał pierwszy weekend marca.

Bereżki

Dalej już tylko srebro buczyny na tle bieli i błękitu. Śniegu dużo – mokrego i przepadającego – ale ścieżka była zasadniczo przedeptana. Woda w strumieniu już ruszyła spod lodu i śniegu, ptaki jakby weselej śpiewają. Wiosna?.. E, trochę podejrzane.

Schronisko Koliba zauracza nas położeniem, a zimowa panorama w kierunku Tarnicy – zachwyca. Zrzucamy plecaki, jemy śniadanie i decydujemy się przejść. Dnia jeszcze niemało, pogoda wymarzona, a przecież pewności, co będzie jutro nikt nie może mieć.

Schronisko „Koliba” należące do Politechniki Warszawskiej, wybudowane na miejscu dawnej chatki studenckiej. Jest całoroczne; można przespać się zarówno na glebie, jak i w pokoju z łazienką. Wrzątek dostępny 24h (czajnik elektryczny). W lecie można rozbić namiot.

Szybko okazuje się, że szlak w kierunku Połoniny Caryńskiej nie jest przedeptany. Zapadamy się w głębokim śniegu na polanie. Po raz kolejny kategorycznie stwierdzam, że trzeba (kiedyś) zainwestować w rakiety. Zresztą, cały plan naszego wyjazdu początkowo był inny – mieliśmy jechać najpierw pod Rawki, tam właśnie pożyczyć rakiety i działać dalej. Okazało się jednak, że bacówka ma być w weekend pełna, odpuściliśmy więc. Brniemy dalej. Śnieg w lesie jest nieco mocniej zmrożony na powierzchni, więc czasami się nawet nie zapadamy. Innym razem znowuż lądujemy po pas w śniegu. Chcieliśmy – no, to mamy 😉 Spotykamy ślady nart. To najpewniej dwójka goprowców, którzy wychodzili jakiś czas przed nami.

 

Lis przemknął szybko przez polanę.
 

Krok po kroku, zbliżamy się coraz bardziej do połoniny, która a to chowa się za piętrem lasu, a to znów pojawia… Wchodzimy w bardziej stromy teren. Jest twardo, śnieg coraz bardziej zmrożony, ale da się iść. Wtedy po raz pierwszy przechodzi mi przez myśl: „Jakie piękne warunki pod raki. Cholera, jednak trzeba było wziąć…”. Idziemy coraz wyżej. I wtedy jesteśmy na tyle blisko, by nie mieć już wątpliwości – na drzewach jest lód. Pnie, gałęzie, gałązki, najmniejsze pąki oraz łupinki bukwi są jakby zatopione w przezroczystej, lśniącej w słońcu polewie. Idziemy w pewnej odległości od siebie, ale oboje zahipnotyzowani. Docieram do tego bajkowego lasu. Nie mogę uwierzyć. Teraz dopiero pojmuję – ten dźwięk, to, co brzmi jak delikatne dzwonki, to owe lodowe gałązki poruszane przez przenikliwy, zimny wiatr… Zdjęcia nigdy tego nie oddadzą, ale tylko nimi możemy się podzielić, próbując opisać to cudeńko.

 Mijamy jeszcze jedną polankę, znów lodowy las, stromo. Wow, jest twardo, bardzo twardo. Śnieg, nie – to już lodoszreń. Za chwilę wyjdziemy powyżej granicy lasu, tutaj teren bynajmniej nie będzie się kłaść… Wiem, że tam nie będzie łatwiej, ale to, co zobaczymy i tak nas zaskoczy. Bieszczady niczym szklane góry. Z dużym trudem i ostrożnością próbujemy poruszać się po owym „lodowisku”. Momentami pod nogami jest żywy lód. Raki, czekan – brzmi absurdalnie? Bieszczady to „tylko” kopanie w śniegu po pas? Nie, nie tylko, jak się okazuje. Spotykamy „naszych” narciarzy. Mówią to samo – cholernie twardo. My bez raków, oni bez noży (harszli). By podejść, twardymi butami wybijali niewielkie stopnie, ale czy coś z tego dla nas wynika – bądźmy poważni: w takich warunkach, schodząc bez czekana, nie można się pośliznąć (podchodząc zresztą też…). Tymczasem stojąc, straciłam na ułamek sekundy równowagę i zaczęłam zjeżdżać… (na szczęście tor mojej jazdy był króciutki). Warunki w ostatnich dniach zmieniały się jak w kalejdoskopie – od dość wysokich temperatur, bardzo mocnego wiatru, który przewiał śnieg, tak, że komunikat głosił możliwość zwiększenia stopnia zagrożenia lawinowego z 2-ki do 3-ki, poprzez deszcz, który marznąc, pokrył polewą nie tylko drzewa, ale i solidnie ustabilizował pokrywę śnieżną wysoko w górach, aż po słońce operujące w ciągu dnia i spore mrozy w nocy (ostatnie dwa czynniki pracowały wytrwale  również przez następne doby). [Skutkiem tego stopień zagrożenia wkrótce został zmieniony na 1-kę – warto więc mieć świadomość, iż to, że na głowę nam raczej nic nie spadnie, nie oznacza, że w górach jest łatwo. W takową „pułapkę” wpadają często turyści w Tatrach. Zimą –  o wiele bardziej niż latem – nie ma łatwych gór. Warto też pamiętać, że warunki takie, mam na myśli „szklane góry”, mogą wystąpić w różnych zimowych miesiącach, grunt, żeby kilka czynników śniegowo-pogodowych odpowiednio się spotkało w czasie i przestrzeni]. Fakt faktem, znajdowaliśmy się od północnej strony grzbietu. Jak się jednak miało okazać nazajutrz, strona południowa na połoninach, nie wyglądała dużo lepiej…

 

Stare (z dnia poprzedniego?) ślady nart – podobnie jak wszystko wokół – zmrożone na amen.

Następnego dnia, który zaczął się dość buro i pochmurnie, czekała nas wędrówka przez dawną wieś – Caryńskie. Urokliwa dolina, wiosenny szum potoku, pierwsze miejsca na nasłonecznionych częściach doliny, gdzie śnieg zaczynał ginąć. Do miejsca po cerkwi prowadzi w bok ścieżka z oznaczeniem „5 minut”. W ciężkim, głębokim, przepadającym śniegu owe 5 zmieniło się w solidny kwadrans, a walka ze śniegiem kosztowała nas konkretną stratę sprzętową – jeden z kijków się złamał (szczęście, że tutaj, a nie gdzieś w stromym terenie). Cerkwisko, ruiny kapliczki, kilka nagrobków…

Caryńskie.

Niegdyś przybywali tu liczni pielgrzymi, było to miejsce kultu św. Jana Chrzciciela. Teraz, zwłaszcza  poza sezonem, jest tylko cisza. W zimie chyba jeszcze trudniej uwierzyć, że do 1946 roku dookoła toczyło się życie wsi – śnieg przykrywa resztki fundamentów, piwnic…

Widok z Przełęczy Nasiczniańskiej w kierunku doliny Caryńskiego.

Dalej skierowaliśmy się na Przełęcz Nasiczniańską i w dół ku szosie. Czekało nas kilka kilometrów szosą. Ktoś w schronisku powiedział – „Jutro niedziela, to ruch będzie większy, pewnie Was ktoś podwiezie”. Po drodze minął nas dosłownie jeden samochód i to jadący w przeciwną stronę. Jakkolwiek, ani nie byliśmy specjalnie zaskoczeni, ani nie było nam przykro – oblodzona szosa dostarczała nam nieustannej rozrywki, a szum potoku towarzyszył nam cały czas. No i wyszło słońce!

 

Pozostałość po pokrywie lodowej na potoku Nasiczniańskim.

Szosa między Nasicznem a Berehami Górnymi.

Z Berehów postanowiliśmy iść na Przełęcz Wyżnią, by stamtąd dojść na Połoninę Wetlińską. I znów – obwodnica bieszczadzka niemal cała w lodzie na owym odcinku, dostarczyła nam wiele „zabawy”. Natomiast dzięki zmianie pogody na lepsze, pootwierały się przepiękne, klasyczne widoki.

Widok na Połoninę Caryńską z Przełęczy Wyżniej.
W głębi, z prawej Tarnica.

Na przełęczy małe zaskoczenie – ludzie! Wszak do tej pory nie spotkaliśmy żadnych turystów, a tu zaparkowanych było kilkanaście samochodów, niemal wszystkie z podkarpackiego.  Popołudnie było już dojrzałe, więc oni – w dół, my – w górę. Po wyjściu ponad górną granicę lasu, z ciekawością sprawdzamy śnieg i okazuje się, że jest niewiele lepiej niż wczoraj – znów bardzo twardo, lodoszreń. Rzecz jasna szlak żółty do schroniska jest przedeptany (i przejechany – tędy dociera do schroniska zaopatrzenie, zarówno latem, jak i zimą. Zwłaszcza to drugie, robi na mnie wrażenie…), ale i tak osoby bez kijków mają problemy – jest najzwyczajniej w świecie ślisko.

W końcu wyłoniła się – cała biała, w szadzi i soplach, jak z bajki – Chatka Puchatka.

Teren wokół niej, podobnie jak sam grzbiet w lodoszreni i lodzie. Ale jest też nieco ciszej, nie wieje tak bardzo, słońce przygrzewa, jakaś awionetka krąży nad nami, Julka – jeden z kotów z Chatki – najpierw w objęciach turysty, potem spaceruje wytrwale po śniegu i lodzie – czasami wygląda przekomicznie, bo pazurki nie wystarczają, by utrzymać równowagę.

Kot na zmrożonym, zlodowaciałym śniegu.

Od Lutka jakiś czas potem usłyszymy, że „ona to już by cały czas na pole chciała, choć wiosny przecież jeszcze nie ma”. Ot, takie stworzenie niecierpliwe;) Myśmy też tego dnia trochę powędrowali po grzbiecie i zboczach i jeśli o mnie chodzi to czasami czułam się niczym ów kot, któremu się łapki rozjeżdżały przed Chatką.

Mimo, że widoczność nie była doskonała, widać było tak wiele…

Klasycznie w kierunku Połoniny Caryńskiej…

… i nie mniej klasycznie w kierunku Roha i Osadzkiego Wierchu.

Chatka posezonowa, do tego zimowa, po raz kolejny nas zaczarowała. Byliśmy jedynymi gośćmi. Było ciepło, były świece, życzliwość Lutka i koty szukające towarzystwa. Dobrze nam w tej wyjątkowej Chatce na połoninie – bez prądu, surowej i dla wielu zbyt niewygodnej (czy za drogiej. Sic!)… Dobrze, że wciąż jest tam tak jak jest, i oby jak najdłużej.

Letni wychodek w szacie zimowej – nieczynny do odwołania (nie śmierdzi! ;).

Rano chmury niczym mleko za oknem i wiatr hulający, ale na szczęście w dalszej części dnia znów miało przyjść rozpogodzenie.

 Krótkie przejaśnienie nad połoniną. Cieniutka warstwa śniegu przykryła rano lodoszreń.

Zeszliśmy pokornie do Wetlinki, następnie przystanęliśmy chwilę w Wetlinie, by się pokrzepić na różne sposoby – było kilka ciekawych spotkań, rozmów, jeszcze więcej obserwacji, no i wizyta w sklepie.

Zima w Wetlinie ustępuje powoli… [tu akurat dojście nie do „naszego” sklepu, ale daje pojęcie o ilości śniegu w uśpionej między sezonami miejscowości].

Udało nam się nawet załapać na autobus w kierunku nam potrzebnym (jedynym zresztą możliwym o tej porze roku dla pks-ów z Wetliny) i podjechaliśmy do Kalnicy (otwarty sklep!). Stąd niespiesznie docieraliśmy do Jaworzca, gdzie mieliśmy spać w bacówce.

Bieszczadzko.

Położenie bacówki na Jaworzcu zaskoczyło nas bardzo pozytywnie – z jej okien otwiera się widok na piękną dolinę Wetlinki, która zresztą dopiero zaczynała rozmarzać. Jeszcze przed zmierzchem poszliśmy na spacer, aby zobaczyć m.in. miejsce po cerkwi oraz krzyż upamiętniający zniesienie pańszczyzny. Kiedy obudziłam się w środku dość jasnej nocy, próbowałam sobie wyobrazić, jak tu było kiedyś…

 

Cerkwisko w Jaworzcu. Powyżej widoczna bacówka.

Sama bacówka też nas nie rozczarowała. Jest dobrze – bacówkowo, tak, jak powinno być. Skromnie, ale czysto. Palił się kominek i świece w wiszących lampionach, koty raz po raz sprawdzały co robimy, zamówione przez nas jedzenie było nadzwyczaj proste i… naprawdę smaczne. No i biblioteczka – dobra opcja na za długi, cichy wieczór, bądź dzień odpoczynkowy w schronisku.

Bacówka na Jaworzcu o poranku. W głębi widok na malowniczą dolinę Wetlinki.

Następnego dnia na przystanku w Kalnicy miejscowi snuli opowieści o tym, że „kiedyś to były zimy…”. W autobusie do Sanoka zaś przysłuchiwaliśmy się rozmowom: „- Oj, do świąt to ten śnieg raczej nie zejdzie!… + E, może zejdzie… – A, gdzie tam!..”. Tak czy owak, jeśli komuś zabrakło śniegu w tym sezonie, wciąż jeszcze zdąży:)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s