Z długimi weekendami jest problem pewien – zdaje się, że wszędzie jest wtedy dużo ludzi: Tatry, Bieszczady Wysokie, Karkonosze – no, nie wiem, czy to dobry pomysł. Kto raz widział kolejkę po bilety na Palenicy Białczańskiej w tym terminie (o korku i zatrzęsieniu samochodów nie wspominając), woli w Tatry przyjechać kiedy indziej. Podobnie jest i z innymi popularnymi miejscami. No chyba, że lubujemy się w zbieraniu opowiastek do tomiku „Najbardziej absurdalne obserwacje w górach”. Z drugiej strony trudno może być zostać w pracy czy domu, kiedy pogoda (zazwyczaj) jest piękna, a spotkać nawet nie ma się z kim, bo… wszyscy przecież wyjechali na weekend majowy. Są jednak sposoby, by ten niekrótki wcale „weekend” rozciągnięty tanim, bo ledwie trzech dni urlopowych, kosztem wykorzystać zacnie, niekoniecznie spędzając go na staniu w kolejkach. Jak? Oto pewne propozycje zaczerpnięte z wyjazdu sprzed kilku lat, podczas którego odwiedziliśmy polską i czeską część Gór Stołowych oraz Góry Sowie. Ale nie tylko…
Do Dolnego Śląska i Sudetów mamy kawałek drogi, bez sensu jest więc w naszym przypadku jechać tam na weekend. Gdy zaś już tam dotrzemy i mamy np. tydzień, to jakimś cudem „rozciągamy” go tak, że po powrocie zdaje nam się, że niemożliwym było tyle przejść/zobaczyć w tak krótkim czasie. A jednak – intensywność i różnorodność wrażeń w tym regionie nie przestaje nas zachwycać i przyciągać niczym magnes.
Ząbkowice Śląskie, czyli Frankenstein.Cóż więc można zrobić w ciągu ponad tygodnia w regionie polskich i czeskich Gór Stołowych oraz Gór Sowich? Zwłaszcza te pierwsze są bardzo znane, czy jest więc rozsądnym jechanie w tak popularne miejsce w okolicach majowego weekendu?
Skalne grzyby.Pozwólcie, że tym razem nie będzie to klasyczna opowieść „dzień po dniu”. Nie zdołam też wymienić wszystkich atrakcji, zabytków czy zdobytych gór – trzeba by pewnie trzy razy dłuższego wpisu, nie licząc ilości zdjęć, która powinna się w nim znaleźć. Chcę raczej usystematyzować pewne pomysły, by można było pomyśleć w ten sposób również o innych pasmach górskich i regionach.
Zacznijmy więc trochę nietypowo, bo od miast i miasteczek. Może i większość dolnośląskich miasteczek nie ma zbyt przyjaznego klimatu (czytaj: turysta – zwłaszcza plecakowy, a do tego fotografujący – nie zawsze musi się czuć bezpiecznie), a gromady pijaczków siedzące w niedzielny świt (tak, tak, nie poranek, ale świt!) w krzakach czy też grupy mało przyjaźnie wyglądających młodych ludzi w strojach „sportowych” niekoniecznie muszą wzbudzać jedynie uśmiech politowania… ALE prawdą jest, że miejscowości te kryją nader wiele zabytków, skarbów i tajemnic, które czasami tylko dociekliwy turysta będzie w stanie odnaleźć i docenić. Są oczywiście i swoiste „highlighty” takie jak np. twierdza, rynek czy fara w Kłodzku. Więcej jest jednak miejscowości, o których sporo osób z Polski (nie mówię – rzecz jasna – o totalnych fascynatach Dolnego Śląska, dla których to, co piszę jest zapewne banałem) gdzieś/kiedyś słyszało (jak np. Ząbkowice Śląskie), ale jeśli zapytać dokładniej, to właściwie nie wiedzą one co tam jest ciekawego („No, miasteczko ładne jakieś…”) lub też kojarzą je jedynie z powodu najważniejszego zabytku (jak np. Wambierzyce ze swoim sanktuarium Maryjnym). Najwięcej zaś jest miejscowości, które dla większości osób w ogóle nie istnieją, a w przewodnikach są pomijane lub wspominane jednym zdaniem. Warto jednak być czujnym.
Dzięki funduszom unijnym Kłodzko zaczyna tu i ówdzie prezentować się tak, jak na to zasługuje. Wciąż jednak trudno o atmosferę, którą znamy z turystycznych miejscowości…
Podobnie jest z atrakcyjnością miasteczek większych i mniejszych po czeskiej stronie Sudetów. Z tą jednak różnicą, że w większości z nich jest zazwyczaj cicho, spokojnie i bezpiecznie. Lokalna knajpa z zewnątrz wyglądająca na „mordownię” ugości nas lanym piwem i smażonym serem, a panowie, którzy przy stoliku obok w oparach dymu tytoniowego grają w karty, będą doskonale się komponować z czeską muzyką lecącą z głośników. Czasami nie wiadomo, co jest ciekawsze: „zjadanie” ogromnej piwnej piany na rynku z widokiem na barokową kolumnę Maryjną, czy właśnie (nieudolne może, ale jakże ciekawe) podglądanie lokalnej społeczności w gospodzie…
Rynek w Broumovie.

Wsie bywają niemniej ciekawe: lokalna architektura, gdzieniegdzie pobrzmiewający klimat dawnej świetności, który z trudem przebija się przez to, co zaniedbane, zapuszczone, porzucone…
Glinno. A przy kościółku krzyż pokutny… Gdzieś między Skalnymi Grzybami a Szczelińcem…Uśpione wsie czeskie, w których czasami jakby żywego ducha nie było, o sklepie nie wspominając (u nas jednak o sklep zazwyczaj łatwiej :).


No i to, bez czego (chyba nie tylko naszym zdaniem) nie da się zrozumieć zbyt wiele, czyli cmentarze.
Cmentarz w Pasterce pełen jest zdziczałych żonkili.
Jeśli już jedziemy w taki rejon jak szeroko pojęte Góry Stołowe, to nawet w tłocznym majowym terminie mogłoby nam być żal ominąć tutaj najsłynniejsze atrakcje. Fakt jest faktem, że maj to w ogóle intensywny pod względem frekwencji okres zarówno dla polskiego Szczelińca i Błędnych Skał, jak i czeskich skalnych miast. Załóżmy jednak, że nie bywamy tam zbyt często, a termin jest jaki jest. Po pierwsze i najważniejsze: warto na szlaku być jak najwcześniej. Pomijając inne profity z tego tytułu, można się wtedy rozkoszować pustym szlakiem, bo prawdą jest, że wycieczkowicze i większość turystów nie wstaje skoro świt. (Zazwyczaj i o zachodzie słońca jest już pusto, ale takie chodzenie niekoniecznie jest dla wszystkich).
Na krótki rekonesans w Teplickich Skałach wchodziliśmy popołudniem (30 kwietnia) i było to niezapomniane przeżycie. Było niemal pusto, a do tego cicho i magicznie.Warto jednak pamiętać, że związku z tym, że i Adrszpaskie Skalne Miasto (będę używać skrótu myślowego: „Adrszpach”) i Teplickie Skały (jak kto woli: Cieplickie) tworzą rezerwat przyrody (Národní přírodní rezervace Adršpašsko-Teplické skály), w którym obowiązuje bilet wstępu, a piaskowcowe skały przyciągają wspinaczy (niekoniecznie wspinających się tylko tam, gdzie im pozwolono), można się tam natknąć na strażników, którzy mają oko na to i owo. Nie polecam więc kombinowania, ale podejrzewam, że jeśli będziemy chwilę przed otwarciem biletowej budki (aktualne godziny otwarcia do sprawdzenia w internecie), to nie natkniemy się jeszcze na wielką kolejkę, składającą się głównie z naszych rodaków, którzy – rzecz jasna – na wyjeździe w Czechach nie widzą sensu, albo i nie mają (swoiście pojętej) fizycznej możliwości zbyt wczesnego wstawania. Zawsze lepiej kiedy to tłum goni nas, niż my mielibyśmy przez tłum się przedzierać. Prawda?..
Momentami w Adrszpachu jak na deptaku…Trzeba pamiętać, że skalne miasta pełne są schodków (często wysokich i stromych), mostków, kładek, ciasnych przejść itp. atrakcji, które przy zbyt dużej ilości zwiedzających nie tylko tracą nieco z uroku, ale mogą być nawet uciążliwe (czas pokonania niektórych przeszkód będzie nieproporcjonalnie długi, bo zawsze można trafić na jakiś „zator”) czy wręcz niebezpieczne.
Większość stromych schodków jest opcjonalna – prowadzi np. na punkt widokowy, z którego wraca się tą samą drogą.Idźmy dalej. Jeśli chodzi o rzekomą wielką atrakcję, którą jest króciutki rejs łódką po jeziorku w Adrszpachu, to owszem, dla dzieci pewnie jest to niemała zabawa (zabarwiana zresztą czeskim humorem). Jakkolwiek, jeśli nie mamy ciśnienia i/lub dzieci, to polecam kontynuować wędrówkę bez tego (ominie nas stanie w kolejce!). Warto natomiast się nieco wysilić i nie planować wycieczki tak, by wracać tą samą drogą, ale skorzystać ze szlaków, które – owszem niezbyt liczne – ale dają nam możliwość odbycia wycieczki do obydwu skalnych miast w ciągu jednego dnia. Wystarczy pójść kawałek dalej niż większość osób (które zamierzają wrócić do samochodu po obejrzeniu najsłynniejszych skał oraz przepłynięciu łódką jeziorka), żółtym szlakiem w kierunku Wilczego Jaru (Vlčí rokle), by niemal od razu poczuć różnicę między szlakiem zatłoczonym, a pustawym (byliśmy tam 1 maja!).
Bagno w Wilczym Jarze.Rzecz jasna, ludzie będą, ale prawda jest też taka, że niejednokrotnie chojraki z piwem w ręku i sandałkach na stopach wyruszają na szlak dużo za późno. Popołudniem, gdy zbliżaliśmy się do wyjścia z terenu skalnych miast, okazało się, że tym razem idziemy jakby pod prąd – spotykaliśmy bowiem wcale niemało ludzi, którzy wybierali się tą samą, co my drogą, jeno w przeciwnym kierunku, i rezolutnie pytali, ile nam to zajęło. Bynajmniej nie rezygnowali ze swoich planów, nawet jeśli idące z nimi dzieci bały się, bo ich butki ślizgały się na skałach (prawdziwy obrazek – do kolekcji bezmyślności okołomajówkowej i nie tylko). Skalne miasta nie są miejscami łatwej turystyki górskiej. Zdaje się, że często są przedstawiane jako coś bardzo atrakcyjnego i jednocześnie niezwykle łatwo dostępnego. A to nie do końca tak. Zwykły, sprawny fizycznie człowiek, w miarę przygotowany kondycyjnie, bez problemów z lękiem wysokości, nie powinien mieć trudności z pokonaniem nawet sporej trasy w rezerwacie skalnych miast. Ale przecież góry to zawsze góry i dobre buty oraz ciepły polar czy kurtka w plecaku, to te części turystycznego wyposażenia, które również tutaj są jak najbardziej na miejscu.
Tłum weekendowomajowy częstokroć bywa więc tyle uciążliwy, co i przewidywalny, a to pozwala bardziej aktywnym turystom na pewne patenty umożliwiające skuteczną walkę z kolejkami oraz gromadnym zwiedzaniem.
Ale, ale, prawdą jest, że nie wszędzie tak łatwo można przechytrzyć tłum. Będąc w Górach Sowich (ja po raz drugi, Moja-Zdecydowanie-Lepsza-Połowa po raz pierwszy) zdecydowaliśmy, że mimo wszystko podejmiemy próbę zobaczenia hitlerowskich sztolni kompleksu „Riese”. Łącząc to z całodniową wycieczką pieszą, postanowiliśmy spróbować zwiedzić dwie z trzech sztolni, a mianowicie Walim i Osówkę (Włodarz wciąż na nas czeka). W obydwu przypadkach nie czekaliśmy zbyt długo na wejście (wchodzi się o określonych godzinach, grupami i tylko z przewodnikiem). Zwiedzanie tajemniczych, działających na wyobraźnię podziemi w dużych grupach i z przewodnikiem, który mówił nie do nas, ale do ściany (tak było w Walimiu; Osówka ogólnie wypadła naszym zdaniem o niebo lepiej) pozostawiało jednak wiele do życzenia. Pewnie spróbujemy to powtórzyć w jakimś mniej obleganym terminie. (To trochę jak ze zwiedzaniem jaskini – zawsze zobaczy się coś interesującego, coś co zrobi wrażenie, ale jeśli chce się więcej chłonąć oraz słuchać przewodnika – a np. w Osówce było bardzo warto – to chodzenie grupami wielkości klas szkolnych mija się z celem… Cóż, z drugiej strony, gdyby grupy były mniejsze, prawdopodobnie nie dostalibyśmy się tak „z marszu” – coś za coś).

Miłą odmianą od terenów, gdzie nasilenie ruchu turystycznego bywa szczególnie uciążliwe, bywają szlaki łączące różne popularne miejsca. Te piesze trasy pozostają często niemalże puste również dlatego, że w pobliże najsłynniejszych atrakcji (w tym przypadku mam na myśli m.in.: wejścia do obu skalnych miast w Czechach, Błędne Skały, sztolnie z kompleksu „Riese”, nie mówiąc już o zabytkowych miastach takich jak Broumov) zazwyczaj podjeżdża się autem. I tak, dzięki temu, że masowy ruch turystyczny kumuluje się w określonych punktach, można np. odbyć piękną poranną wycieczkę z Wambierzyc na Szczeliniec i po drodze spotkać tylko kilkoro ludzi. Można z Walimia pójść do Osówki, a następnie z Osówki wrócić na nocleg do „Sowy” i również nie móc się nadziwić, że tak mało osób tamtędy chodzi (czasami niestety i zacierające się znakowanie szlaków świadczy o tym, że szlaki te są niemal zapomniane). Latem być może łatwiej o turystów na trasie między Szczelińcem a Błędnymi Skałami, myśmy jednak wędrowali tam sami (komu się chce chodzić taki „kawał” skoro pod Błędnymi jest parking, a z Karłowa na Szczeliniec też blisko ;).
Sielskie klimaty u podnóża Szczelińca.Dalej? Proszę bardzo: grzbiet Broumowskich Ścian (cz. Broumovské stěny). Wycieczka tyleż atrakcyjna, co zacna i całkiem męcząca, a przecież jest to w sumie tak niedaleko od Pasterki. (To właśnie w tym rejonie strach pt. „Prawie nie mamy już wody” zajrzał nam w oczy. Nadzieja związana ze schroniskiem, okazała się płonna, ponieważ Chata Hvezda była zamknięta na głucho; był wtorek 29 kwietnia).
Broumowskie Ściany pełne są baśniowych widoków. Tu rejon skalnych grzybów (cz. Kamenné hřiby).Nie musząc zaś wracać na noc, skąd się wyruszyło, można dotrzeć aż pod skalny Ostaš, najmniej chyba znane czeskie skalne miasto. Spod Ostasza można piechotą dojść do Teplic nad Metują (jak kto woli: do Cieplic. W rejonie tym kursują również urocze pociągi, ale myśmy woleli iść niż czekać i nie pożałowaliśmy – dobrze się wędrowało). Z Teplic do Broumova podjechaliśmy autobusem, ale dalszą drogę prawie w całości pokonaliśmy pieszo: z Broumova niebieskim szlakiem (tzw. Rožmitálská cesta) w kierunku Gór Suchych (cz. Javoří hory), tam przeszliśmy na drugą stronę ich grzbietu i znaleźliśmy się z powrotem w Polsce. Następnie udało się nam dotrzeć do schroniska Sowa (polecamy pełen ruin zielony szlak z Sokolca do Sowy; w schronisku można obejrzeć fotografie, które nam nieco rozjaśnią, jak owe tereny wyglądały przed wojną). Po pobycie w Górach Sowich udaliśmy się niebieskim szlakiem przez Glinno, w kierunku Zagórza Śląskiego (do zamku Grodno, rzecz jasna). Ten szlak, podobnie jak ów z Broumova długo jeszcze zostanie w naszej pamięci. Pomijając końcówkę prowadzącą wzdłuż dość krętej i ruchliwej szosy, trasa wiodła opłotkami, wśród ukwieconych drzew i zielonych łąk.
Zbliżając się do Glinna.Szlak z Broumova zaś kojarzy nam się z czerwienią ziemi, zielenią wschodzącego zboża, pięknymi widokami na Góry Suche oraz Broumowskie Ściany, no i z polną drogą z licznymi zabytkowymi krzyżami i figurami przydrożnymi. Ani na jednym, ani na drugim szlaku nie spotkaliśmy nawet pojedynczego turysty. Ba, nawet o miejscowych było trudno!..
W drodze z Broumova (Rožmitálská cesta).Teraz, jeśli ktoś chce, wystarczy zaopatrzyć się w mapę (rzecz jasna, będąc na miejscu, w Czechach, z różnych powodów polecamy zawsze kupić aktualną, ichnią mapę), rozłożyć ją i odszukać wspomniane miejsca, szlaki, w międzyczasie odkryć jeszcze wiele innych intrygująco wyglądających punktów, a na koniec połączyć to wszystko w miarę sensowną całość (czy to przed wyjazdem, czy już w trakcie niego). Jeśli ktoś jednak woli pójść tam, gdzie naprawdę będzie wędrować w samotności, to polecam z czystym sumieniem wspomniane Góry Suche – prócz najbliższych okolic schroniska Andrzejówka oraz wieży widokowej na Ruprechtickim Špičáku, raczej trudno tam o ruch turystyczny. Co prawda – jak się postarać – grzbietu tych gór starczy „tylko” na jeden psychopatyczny dzień, ale radziłabym nie lekceważyć tego przeciwnika o dość niskich wysokościach bezwzględnych, bowiem zwłaszcza zachodnia część grzbietu wygląda jak sinusoida, a nazwa gór jest adekwatna do ilości spotykanej po drodze wody. Idzie się zmęczyć, a widoków za dużo to nie ma.
Widok na Góry Suche z Rožmitálskiej cesty.Terenów do tego typu wyjazdów (by i góry zdobywać, i zwiedzać) w samych tylko Sudetach starczy na bardzo długo. Zazwyczaj trzeba tylko trochę pogłówkować, liczyć bardziej na swoje nogi (i dobrą wolę kierowców) niż na transport publiczny w Polsce, pamiętać o tym, że kolej w Czechach ma się o niebo lepiej niż w Polsce (a jazda na lokalnych trasach to prawdziwa frajda).
I jak tu się nie zakochać we „vlaku”?Podobnie jest z kempingami, których jest całkiem sporo (otwarte w większości od 1 maja! czasami ciut wcześniej; „květen” to po czesku „maj”) i są przeważnie dobrze wyposażone (w tym regionie akurat niemiłe niespodzianki nas nie spotkały, ale z cenami czeskich kempingów bywa różnie – np. w Karkonoszach jest drogo; przeważnie wszystko do sprawdzenia w internecie).
Kończę ten długi wpis… i mam niedosyt. Ani słowem nie wspomniałam np. o: Ostrej Górze, wieży widokowej na Sowie, ponurym Walimiu, dziesiątkach napotykanych przez nas zabytkowych kapliczek czy starych niemieckojęzycznych drogowskazach na szlakach; nie umieściłam zdjęć ze Szczelińca czy Błędnych Skał… Zabrakło pewnie nieco większej ilości informacji praktycznych dla „plecakowców” (choć zawsze mogę odpowiedzieć w komentarzach…). Mogę mieć tylko nadzieję, że kto w te regiony pojedzie, sam zrozumie, że trudno to wszystko ogarnąć 🙂