Nie zawsze trzeba chodzić wysoko, by obcować z pięknem potężnym. Nie zawsze trzeba szukać daleko, by odnajdywać najprawdziwszą magię. Mylą się więc ci, którzy przeklinają Podtatrze jako sam plastik i kicz, bo utożsamiają tę krainę z „zimową stolicą Polski” (i – dzięki Bogu i Krakusom – NIEDOSZŁYM współgospodarzem olimpiady). Mylą się nawet Ci, którzy w ten sposób podsumowują samo Zakopane – jakkolwiek w tym drugim przypadku potrzeba o wiele więcej wysiłku i dobrej woli.
Można pójść na spacer. Tak jak zrobiliśmy rok temu. Poszliśmy najpierw wprost z dworca (no, prawie, Bar FIS był po drodze;) w kierunku Antałówki. Znaleźliśmy żółty szlak. Jest on pewnie na każdej mapie, na której jest Zakopane, tyle, że się go nie widzi, bo i po co. Po krótkim spacerze pod górę cieszyliśmy się widokiem Tatr bliskich, przez co tak bardzo potężnych. Nie zatrzymywaliśmy się jednak zbyt długo w pierwszym widokowym punkcie (tutaj dociera trochę spacerowiczów). Poszliśmy dalej. Za szlakiem, przebiliśmy się przez uliczki i zabudowę (może i nie do końca szlakiem?), wyszliśmy na polną drogę. Za plecami były One, po lewej Gubałówka, gdzieś w dole miasto. Jeszcze długo miało nie być słychać zakopianki. Na razie było pusto, zielono, kwieciście i groźnie. Nad górami się kotłowało, chmury straszyły, ale to jeszcze musiało potrwać…
Po drodze przydrożny krzyż, kapliczka, miejscowy z psem. Pozornie nic się nie działo. Czego mogliśmy chcieć więcej?.. (A przecież z całą pewnością, jak na ironię, byliśmy w granicach… Zakopanego). Szlak, którym żeśmy szli nosi imię Jana Kasprowicza i prowadził nas (rzecz oczywista) na Harendę. Niestety, by tam dotrzeć musieliśmy przejść przez drogę zwaną zakopianką. Tym razem nie zatrzymywaliśmy się w muzeum, zajrzeliśmy natomiast do drewnianego kościółka i powoli podreptaliśmy dalej. Ku tzw. centrum.
Smutna kwintesencja zakopiańszczyzny – piękna i bestia, zabytek i budow(l)a, która być może nigdy nie doczeka się wykończenia (ani nawet zamieszkania!)… Na drugim planie kościół pw. św. Jana Apostoła i Ewangelisty na Harendzie.
Na nocleg udaliśmy się (niestety nie piechotą, a busem) na Głodówkę, która z wielu względów jest według nas bardzo przyjaznym miejscem do nocowania – z jednej strony w bliskości Gór, z drugiej – w bezpiecznej odległości od Zakopanego.
Zarówno wieczorne spektakle chmur… …jak i poranki pełne światła, z Głodówki prezentują się ZAWSZE wyjątkowo.Gdy dzień zaczyna się pięknie, nie warto czekać aż pogoda się popsuje, nie mając więc nadziei na transport, ruszyliśmy w stronę Bukowiny. Z leśnej drogi wyjechał samochód i podwiózł nas na Klin, gdzie mimo wczesnej pory i dnia świątecznego życie oraz przedsiębiorczość dawały już o sobie znać.
Tutaj rozpoczęliśmy właściwą wędrówkę w kierunku Gliczarowa Górnego, której minusem była duża ilość asfaltu pod nogami, plusem natomiast… właściwie wszystko inne.
Był więc folklor, który o tej porze i w tym miejscu nie miał nic wspólnego z obecnością turystów.

Była jednak przede wszystkim świąteczna cisza, podtatrzańska sielskość(!), dotknięcie historii i ludowej pobożności, i jakaś normalność, prawdziwość… Zresztą, sami popatrzcie:
Cały czas prowadził nas czerwony szlak. W końcu opuściliśmy asfalt. Teraz już polne drogi, zagajniki, nawet małe trudności orientacyjne (bo w sumie kto tędy chodzi?). W pewnym momencie Gorce wydawały się być na wyciągnięcie dłoni. Jeszcze trochę i już byliśmy w Poroninie…
Tutaj – o dziwo – też było dobrze. Zdążyliśmy na drugą połowę odbywającej się na cmentarzu mszy, po której naród tłumnie rozszedł się do domów, by spożywać. Niektórzy jednak zamiast do domu – dotarli do karczmy, która dzięki nim – starszym panom, szalejącym dzieciom, plotkującym matkom oraz policjantom konsumującym wielkie pizze – była w tym momencie nie dla ceprów, ale dla „swoich”. Jedynie my wprowadziliśmy jakiś nieco obcy pierwiastek, ale wbrew pozorom chyba nikt specjalnie się nami nie przejął. I dobrze. Gdy krótka ulewa przeszła, najedzeni poszliśmy dalej – nie było bowiem dla nas rozgrzeszenia w postaci złej pogody.
A więc dalej – za czerwonym – przez zakopiankę, most, koło Cipek (tak, tak, sprawdźcie na mapie) i dalej, przez Suche, do góry. Potem w lewo, na grzbiet i dalej już widokowo, aż do Furmanowej.
Z takiej perspektywy, wśród zieleni nawet Zakopane jakby trochę mniej obskurne.

Gdy schodziliśmy przez Furmanową burza w końcu się zdecydowała. Drogi spływały, a my nie patrzyliśmy już pod nogi – i tak było mokro.
Napis na jednej z kapliczek, którą mijaliśmy tego dnia (w Bukowinie, na Olczańskim Wierchu) głosił: „Wielkiemu Twórcy Tatr, na cześć i wieczną chwałę, przechodniom, aby nawodziła myśl ich ku pięknu, od obcowania z którym, serca ich staną się lepsze, a dusze szlachetniejsze”. Co tu pisać więcej?..