Przypomniała mi się Babia Góra. Nasza pierwsza wspólna i jesienna przy tym.
Widok z Mędralowej i tamtym razem mnie powalił. Bo po raz kolejny to nie było możliwe, by Ona była TAKA wielka. A gdy do tego chowała się w chmurach, to było już zupełnie nie fair.
Klasyk gonił klasyk. Babia z Cyla, jak kto woli – Małej Babiej. Niby blisko, a jednak niekoniecznie.
To, że tutaj – jak dla mnie – zawsze wieje, to proste i oczywiste. Idziemy. Wcześniej na przełęczy minęła nas grupa młodzieży z przewodnikiem. E, skoro oni dali radę, to i my damy. Potem jeszcze kilka pojedynczych osób lub par. Naród wyglądał na zziębnięty i przewiany – trudno się dziwić. Skwaru nie ma. Niektórzy jakby nieco dziwnie na nas patrzyli. Może to przez plecaki. Idziemy…
Wiatr się wzmaga i utrudnia marsz. Jako jednostka bardziej strachliwa oddalam się od krawędzi, zwłaszcza tam gdzie ścieżka zbliża się do niej (nie, nie na zdjęciu). Mój Boże, czy kiedykolwiek wcześniej zwróciłam na to uwagę?!
Gdy wiatr powala mnie na kolana i kulę się do ziemi, przyznaję, że nie widzę sensu iść dalej. Przez chmury i wiatr próbujemy ocenić, jak daleko od szczytu jesteśmy. On mówi, że już blisko, ja mówię, że równie dobrze, przy tym wietrze może być i ze trzydzieści minut. Próbujemy na chwilę schronić się przed wiatrem. Bez sensu, z każdą chwilą bezczynności wyziębia nas coraz bardziej. Widzę, że On mógłby iść dalej. Ja nie. Zawracamy.
Po drodze spotykamy już tylko jednego człowieka. Retorycznie pyta, czy wysoko wieje. O, tak, bardzo. Tyle. Mijamy się. Za kilka godzin ze śmiechem przyznamy się przed sobą, że żadne z nas tego dnia szczytu nie zdobyło. Znajomy mówi: „Wycofywałem się z bardzo różnych powodów, ale jeszcze nigdy z powodu wiatru”. My chyba też.
W nocy przychodzi deszcz. Rano nasze nadzieje na wspólne zdobycie Babiej spływają potokami. Nie, jednak przestaje padać. Szybko się zbieramy i idziemy na przełęcz. Gdy tylko wychodzimy ponad las, wiemy, że warto było.
Nie ma słońca, ani błękitu, są za to chmury, potężne, groźne i malownicze. I co najważniejsze – wiatr jest cieniem tego wczorajszego.
Choć bardzo się staraliśmy, nie mieliśmy szans zobaczyć Tatr. Pojawiały się i znikały sylwetki z jednej strony Pilska, po drugiej – Policy, ale większość horyzontu pokrywało morze chmur.
Nie było fajerwerków. Słońce nie rzeźbiło niemal gładkiej tafli chmur, Tatry nie powalały. Było cicho, spokojnie i rudo-szaro.
I tylko my na szczycie.
P.S. Okazało się też, że dzień wcześniej od szczytu dzieliła nas odległość, którą pokonaliśmy (przy normalnej pogodzie) w… 3 minuty. Jak widać, wszystko ułożyło się idealnie.