Prymat zdobywania nad obcowaniem

Tak właśnie niedawno zwerbalizowałam sedno problemu aktualnego charakteru turystyki tatrzańskiej. Choć z całą pewnością nie jest to coś przynależne jedynie turystyce w Tatrach, to na naszym polskim podwórku właśnie tutaj można to zaobserwować najdosadniej… Dlaczego? Wielu ludzi jest wyznawcami tego co „naj”. W tym przypadku może chodzić o „najwyższe” lub „najtrudniejsze”. I to wystarczy. To będzie napędzać ruch turystyczny, bo przecież piekielnie trudno znaleźć wśród osób chodzących po Tatrach tych, którzy nie byli na najwyższym szczycie w okolicy lub nie marzą o jego zdobyciu. Ciekawe, że mimo wszystko horyzont większości z polskich turystów ogranicza się do terenu gór znajdującego się po naszej stronie granicy (i całe szczęście…).

Jest więc pragnienie zdobywania, osiągnięcia, pokonania (góry, siebie, jakkolwiek). I samo w sobie nie musi być ono czymś nagannym. Wydaje się jednak, że częstokroć przesłania ono turystom inne elementy, z których składa się ich górska wycieczka. A są to: obcowanie z naturą (ożywioną i nieożywioną) oraz obcowanie z ludźmi (nie sposób bowiem ich uniknąć w takich górach jak Tatry, zwłaszcza na popularnych szlakach prowadzących do rzeczy najtrudniejszych lub najwyższych). Jeśli natomiast turysta nie ma szacunku czy to do lasu, przez który przechodzi, czy to do ludzi, z którymi śpi w schroniskowym pokoju, robi się problem.

Niedawno spędziliśmy dobę wśród tatrzańskiej jesieni. Złożyło się, że noc, którą mieliśmy spędzić w górach, była z niedzieli na poniedziałek. Łudziliśmy się, że ludzi nie powinno być aż tak dużo. Wiedzieliśmy, że pusto nie będzie, wszak piękna wrześniowa pogoda musi kusić i przyciągać, ale to, co zobaczyliśmy najpierw w Dolinie Roztoki, a następnie w schronisku pięciostawiańskim przerosło nasze najśmielsze oczekiwania… Tutaj po prostu wciąż trwały wakacje lub jak kto woli – piękny weekend w środku sezonu. Pełne obłożenie to mało powiedziane. Oczywiście katastrofy nie było, jakkolwiek. Przypomniało mi się, jak 12 lat temu pierwszy raz spałam z niedzieli na poniedziałek w Pięciu Stawach – po bardzo tłocznym, lipcowym weekendzie, w schronisku pojawiły się miejsca w pokojach. Wątpię czy aktualnie dochodzi do takich sytuacji. Teraz natomiast o wiele łatwiej nabrać przekonania, że zbyt wiele osób traktuje schronisko jak knajpę czy… oborę. Bo naród – zwłaszcza pod koniec dnia, zwłaszcza po za dużej ilości alkoholu zaczyna zachowywać się jak bydło. Smutkiem napawać może fakt, że właśnie osoby najgłośniej opowiadające o swoich górskich przygodach oraz naprawdę głośno grające na gitarze (i śpiewające) popularne (również górskie, czytaj: beskidzkie) piosenki miały bodajże największe problemy ze skończeniem imprezy w jadalni o godzinie 22.00. (Mimo bardzo jasnych komunikatów najpierw werbalnych ze strony obsługi, a następnie niewerbalnych – ze strony próbujących się położyć spać turystów). To, że ktoś się czuje, jak u siebie, nie znaczy, że może robić, co chce. Fotografowanie czy nagrywanie przebierających lub układających się do snu osób (nieważne czy w pokoju czy na podłodze) jest w tym kontekście wyjątkowym dowodem chamstwa. Niegaszenie w łazienkach światła po sobie to natomiast doskonały przykład bezmyślności. Rano zaskakiwały zaś nieco inne sytuacje – facet korzystający bez cienia zakłopotania z damskiej toalety (wszyscy wiemy, że w Piątce nie ma za dużo miejsca, ale łazienki na szczęście jeszcze nie są koedukacyjne) i myjący w umywalce włosy, to dla mnie jakaś patologia. W takich momentach tęsknię podwójnie do czasów, kiedy woda z kranu miała temperaturę Przedniego Stawu, a kibelki były „narciarskie”. (Kto wie, może to naprawdę nieco chroniło Piątkę przed powrotami osób nieprzystosowanych do tego typu warunków?). Rzecz oczywista po suto zakrapianym wieczorze butelki po wódce nie tylko trafiały do okienka, gdzie oddaje się puste naczynia oraz do kosza (choć chyba każdy wie, że tutaj samochód nie dojeżdża, a transport tak zaopatrzenia, jak i śmieci jest – delikatnie mówiąc – nieco utrudniony), ale także cierpliwie czekały aż rano ktoś z obsługi je sprzątnie ze stołów (SIC!). Kochani turyści, nie bądźmy bezczelni, bo to obróci się przeciwko nam… Obawiam się, że tego rodzaju chamstwo prędzej lub później zaowocuje (mniej lub bardziej przestrzeganymi, ale wywołującymi spore emocje) zakazami – np. spożywania wniesionych przez siebie alkoholi. (To już się dzieje w polskich schroniskach, a winni temu są sami turyści).

Smutne jest też to, że widok np. netbooków uruchamianych w górskich schroniskach przestaje być czymś szokującym. W Tatrach pewnie trudniej spodziewać się reakcji, jaką kiedyś zaobserwowaliśmy na Rycerzowej – po sygnale odpalania przyniesionego z dołu komputera w okienku pojawiła się obsługa, która dosłownie „wybuczała” nietypowych turystów. (Fakt faktem, że pozytywnego skutku nie było – turyści oglądali na komputerze film, a myśmy zdecydowali, że na nas już pora). Strach się bać, kiedy w schroniskach zaczną bywać ludzie, którzy nie potrafią zrozumieć, że muzyka, której słuchają, nie musi nikogo więcej bawić (na razie ta zaraza ma się chyba najlepiej we wszelkich środkach komunikacji publicznej…).
Nie mamy złudzeń, że problemy tego typu dotyczą tylko i wyłącznie Tatr. Nie idealizujemy, że w Sudetach czy Beskidach jest dużo lepiej. Wszak i tutaj są miejsca, które działają jak magnes – czy to ze względu na bliskość dużej góry, czy też dlatego, że są łatwo dostępne lub po prostu popularne. Wtedy i schroniska, i szlaki są zatłoczone i często pełne przypadkowych osób lub „sportowców” z bardzo jasno określonym celem. Dzięki Bogu wciąż jednak można w wielu miejscach trafić na błogi spokój i ciszę – nawet latem. Może jednak w pasmach, które ze swej natury nie są tak ekstremalne jak Tatry nieco łatwiej spotkać ludzi trochę spokojniejszych, i – jak na ironię? – pokorniejszych. Łatwiej tu o przyrodników czy cierpliwych fotografów. I nie umniejszam tu niczyjej pasji względem Tatr. Są one i moją pierwszą (i pewnie wciąż największą) górską miłością. I może właśnie dlatego martwi mnie to, co dzieje się w naszych górach. Bo uczciwszy i bardziej przemawiający do mnie jest szczery zachwyt dwupokoleniowej rodzinki, która jest po raz pierwszy w Tatrach i po spełnieniu swojego wielkiego marzenia, czyli zdobycia Giewontu, jakby nieco nieśmiało miesza się z tłumem przy schronisku, niż butne zaliczanie kolejnych szczytów i głupia pogarda dla sąsiadów w schronisku, jego gospodarzy oraz otaczającej go przyrody.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s