Wszystkie poniższe opisy oparte są na doświadczeniach z maja 2015 roku, z naszej pieszej wędrówki po Czesko-saskiej Szwajcarii.
Pierwszym miejscem, w którym mieliśmy nocować był Ferdinand’s Homestay, gdzie prócz noclegów pod dachem, można również korzystać z pola namiotowego. Aktualne i dokładne strony nie pozwoliły nam na jakąkolwiek wątpliwość dotyczącą tego, czy to miejsce funkcjonuje (mamy czasami taką w przypadku różnych kempingów, zwłaszcza, gdy strony są słabo aktualizowane). Niemałe było nasze zaskoczenie kiedy po dwóch dniach intensywnego podróżowania i zwiedzania (Budziszyn-Drezno-Miśnia) wieczorem znaleźliśmy się pod Ferdinand’s Homestay, które było… zamknięte. Mimo pukania w różne drzwi nie udało nam się uzyskać odpowiedzi. Wyglądało na to, że nie ma nikogo z gospodarzy. Doszliśmy do wniosku, że być może po pracowitym weekendzie (była niedziela) wyjechali gdzieś i wrócą za jakiś czas. Niestety, na drzwiach nie było jakiejkolwiek informacji (nawet numeru telefonu), nasze przewidywania się nie sprawdziły, a że zmrok się zbliżał nieuchronnie, po zjedzeniu kolacji postanowiliśmy poszukać miejsca pod rozbicie namiotu. Nie będziemy więc się wypowiadać o Ferdinand’s Homestay, bo trudno powiedzieć, że korzystaliśmy z jego usług. Jest to natomiast pewna nauczka, zwłaszcza dla tych którzy liczyliby na nocleg pod dachem (jest to bowiem hostel oraz pole biwakowe) bez jakiejkolwiek zapowiedzi. Miejsce samo w sobie, jeśli chodzi o położenie, wydaje się bardzo w porządku, zwłaszcza na jedną noc.
Przystań promowa w Halbestadt. Po drugiej stronie rzeki – Königstein. Prom kursuje od wczesnych godzin rannych do późnego wieczora – opłata w jedną stronę to 1 euro. Jeśli posiadamy bilet obejmujący całą komunikację zrzeszoną w lokalnym związku przewoźników, to prom również mamy w cenie (myśmy za 19 euro kupili w Dreźnie na cały dzień, na dwie osoby bilet rodzinny, na którym jeździliśmy na trasie Drezno-Miśnia-Königstein; zaoszczędziliśmy około 50%, samo podróżowanie zaś jest prawdziwą przyjemnością).
Pole namiotowe leży nad Łabą, na kraju maleńkiej miejscowości Halbestadt, położonej vis a vis Königstein, mniej więcej w połowie drogi między przystaniami Königstein – Halbestadt a Kurort Rathen – Oberrathen. Asfaltowa droga się tu kończy i zmienia w leśną, wygodną i szeroką ścieżkę, ale samochód dalej nie pojedzie. Blisko stąd do twierdzy Königstein, w drugą stronę zaś – niedaleko do Bastei. Najbliżej jest zaś na Lilienstein. Właściwie więc, dodając do tego fakt dobrej komunikacji w dolinie Łaby, można pokusić się o spędzenie tu więcej niż kilku nocy. Wadami położenia jest jednak hałas – trasa kolejowa biegnąca wzdłuż Łaby to nie tylko pociągi lokalne, które kursują od rana do późnych godzin wieczornych średnio co 20 minut w jedną stronę, ale również potężny transport towarowy – uwierzcie, że do takiego hałasu nie sposób się przyzwyczaić w ciągu jednej nocy… Drugim mankamentem dla osób poruszających się bez samochodu będzie również odległość od przystani promowych, a więc również – od stacyjek kolejowych. Owe parę kilometrów, zwłaszcza przy sporym zmęczeniu, może dać w kość. O cenach się nie wypowiadamy, bo jak pisałam wyżej – de facto – nie korzystaliśmy z żadnych usług, aktualny cennik powinien być na stronie internetowej. [W Königstein jest jeszcze jeden kemping; z pociągu widzieliśmy tam same campery, a położony jest po tej samej stronie co trasa kolejowa].
Camping „Ostrauer Mühle” był naszą bazą na kolejne dwie noce. Tutaj położenie wydaje się być dość przyjazne – pomimo tego, że szosa przebiega tuż obok terenu kempingu. Ruch na drodze może i bywa niemały, ale jedynie w ciągu dnia (głównie jest to ruch turystyczny), w nocy natomiast jest naprawdę cicho. W dzień kursują również zabytkowe tramwaje, ale to akurat ładnie wygląda i brzmi, więc… Co więcej – kemping jest nastawiony głównie na duże samochody kempingowe (campery), ale nie brakuje tu miejsca również pod namioty.
My rozbiliśmy się na swoistym tarasie między budynkiem z kuchnią i łazienkami a niższą częścią kempingu i przy niezbyt dużym obłożeniu, było nam tam całkiem wygodnie. W przypadku jednak gdyby to miejsce było bardziej zatłoczone, polecamy wąski pas trawy ciągnący się wzdłuż szosy właśnie, a oddzielony od niej potokiem, który robi za fosę. Na terenie kempingu jest niewielki sklepik, w którym można kupić produkty pierwszej potrzeby, również żywność oraz piwo butelkowe (zimne i nawet poniżej 1 euro, czyli po cenie sklepowej); dalej, po sąsiedzku, też na terenie kempu, jest knajpka gdzie chętni mogą się posilić, ewentualnie napić lanego piwa. Ceny – cóż, dla polskiego piechura, który nie zamierza wydawać więcej niż potrzeba, są raczej mało przyjazne, co oczywiście nie oznacza, że – biorąc pod uwagę standardy niemieckie – są wysokie. I tak za lane piwo trzeba zapłacić ponad 2 euro (0,5 l), za danie typu ser smażony z dodatkami – 8 euro. Jeśli chodzi o ceny za nocleg, dwie osoby śpiące w małym namiocie muszą zapłacić w sumie 18 euro (72 zł). Dużo? Za pokój dla dwóch osób w czymś, co byśmy nazwali u nas „pokojami do wynajęcia” (wcale nie w najbardziej popularnej miejscowości w tym regionie) zapłacimy co najmniej 3 razy więcej… No właśnie. Co do kempu, to należy do tego doliczyć jeszcze po 0,50 euro za 3-minutową kąpiel pod prysznicem (na szczęście 3 minuty liczą się tylko za ten czas, kiedy leci woda, więc każdy zdąży;). Aby korzystać z prysznica czy kuchni elektrycznej należy poprosić w recepcji o kartę chipową i tam też ją doładować; za kartę pobierana jest kaucja w wysokości 5 euro. Niestety w kuchni nie ma jakichkolwiek garnków (ani – co gorsza – ogólnodostępnego czajnika), z których można by skorzystać, więc jesteśmy skazani na to, co nosimy/wozimy ze sobą, a to – zwłaszcza w tym pierwszym przypadku – może być pewnym utrudnieniem. Jeśli chodzi o samą atmosferę kempingu, to przeważali na nim ludzie w wieku mocno zaawansowanym, ale to ogólnie była cecha charakterystyczna tamtejszego ruchu turystycznego (mówimy o niemieckiej stronie parku narodowego). Wszyscy się pozdrawiają, uśmiechają, po 22-giej robi się spokojnie i cicho, nawet jeśli gdzieś jeszcze palą się ogniska. Na cały dzień zostawiliśmy nasz namiot bez obawy, że cokolwiek mogłoby mu się stać. Jeśli ktoś ma w takich kwestiach pewne opory, warto wtedy tym bardziej nisko kłaniać się swoim sąsiadom, zwłaszcza starszemu państwu, które spędza na kempingu większość albo i cały dzień. Z kempingu piechotą można udać się na co najmniej kilka wycieczek jednodniowych, bez potrzeby posiłkowania się nieco przedrożonym zabytkowym tramwajem (który oczywiście z zewnątrz prezentuje się cudownie)…
Mosquito Intercamp Vysoká Lípa – to już propozycja dla turystów odwiedzających stronę czeską. Kemping umiejscowiony jest przy wsi Vysoká Lípa, niedaleko właściwych Jetřichovic. Nie jest on położony ani przy samych zabudowaniach, ani przy drodze, ma za to piękny widok na Růžovský vrch, czyli charakterystyczną, najwyższą górę w pobliżu. Znajdziemy tu sporo domków kempingowych, plac dla camperów oraz pole biwakowe. Trzeba przyznać, że te dwie ostatnie przestrzenie nie są zbyt duże. Pierwszą noc spędziliśmy ze środy na czwartek – na kempingu było niemal pusto. Kolejna była już o wiele bardziej tłoczna, zjechały bowiem liczne niemieckie rodziny z dziećmi.
Kemping posiada aktualną stronę internetową, dzięki której dowiemy się kiedy zaczyna się sezon oraz jakie są ceny. My za noc w namiocie zapłaciliśmy łącznie nieco ponad 200 koron; nie ma dodatkowych opłat za prysznic czy kuchnię (w pełni wyposażoną!). Na miejscu jest knajpka serwująca zarówno śniadania, jak i dania obiadowe oraz oczywiście lane piwo (27 koron, czyli około 4 zł). Wadą kempu jest to, że z pola biwakowego do pryszniców i kuchni trzeba iść przez całą jego długość. Poza tym – niespecjalnie jestem w stanie wymyślić jakieś inne minusy… Knajpka otwarta jest do późna (23:00), kuchnia kończy wydawanie posiłków chyba pół godziny wcześniej. Tutaj też zostawiliśmy na cały dzień namiot z rzeczami i zrobiliśmy kółko przez Jetrichovickie Skały, Jetrichovice oraz Dolský mlýn. Piwo na tarasie Hotelu Lipa z widokiem na trasę naszej wycieczki smakowało po całym dniu naprawdę wyjątkowo.
Autokemp Pod Císařem, Tisá – Ostrov – to propozycja dla tych, którzy kręcą się w pobliżu Tisy (Tiské stěny, Ostrovské stěny; Děčínský Sněžník), zarówno dla bardzo licznych w tych okolicach wspinaczy, jak i turystów. Noc na kempingu, na którym jest sporo domków oraz przestrzeni pod campery i namioty, wyniosła nas łącznie… 180 koron (niecałe 28 zł).
W kempingowej restauracji (spokojnie, to słowo ma w Czechach o wiele szersze znaczenie niż u nas) wita nas Franciszek Józef… w gablotce.
Sanitariaty niezbyt przypadły nam do gustu, ale wiązało się to chyba z weekendowym, naprawdę dużym obłożeniem na kempingu i tym, że zapewne nawet przy dobrych chęciach trudno byłoby utrzymać w nich czystość… Kuchnia była do dyspozycji, ale niewyposażona ani w czajnik, ani w garnki – za to bez dodatkowych opłat. Z tym, że po co komu kuchnia, gdy jest knajpka, gdzie można się najeść oraz wypić pyszne, zimne piwo. Owszem, w takim momencie, jak myśmy trafili (piątek), tłok w restauracji był duży i na swoje jedzenie trzeba było czekać cierpliwie, mimo ciężko pracującej obsługi. Klientelę na kempie tworzyły głównie rodziny z dziećmi (przede wszystkim Niemcy, ale i Czesi), młodzi ludzie oraz trochę seniorów. Poprzez kolorową armię wpinaczy kemping ma swój klimat, który trudno oszukać. Jest dobrze, choć pewnie nieco głośniej niż na niemieckich kempingach.
Jako że na placu biwakowym nie było już za bardzo miejsca, rozbiliśmy się bliżej lasu i to był dobry wybór. Zresztą i tam namiotów bardzo szybko zaczęło przybywać, jakkolwiek nie było wrażenia tłoku, co trudno byłoby stwierdzić o kłębiących się wręcz namiotach i samochodach poniżej (choć, co charakterystyczne, była w tym szaleństwie metoda – zdawało się, że każdy z tych samochodów, w razie konieczności, byłby w stanie bez problemu wyjechać z placu). Widoki na skały oraz ludzi uprawiających slackline między wysokimi turniami – zapewnione. Z Ostrova w kilkadziesiąt minut dojdziemy do kasy pod Tiskimi Ścianami oraz samej Tisy. W druga stronę blisko stąd pod Děčínský Sněžník.
Uwaga – po niemieckiej stronie przydaje się choćby podstawowa znajomość języka niemieckiego (m.in. liczebniki) – z większością osób w małych (nawet turystycznych) miejscowościach, zwłaszcza w średnim wieku lub starszych, nie porozmawiamy po angielsku (czyli w sumie podobnie jak w Polsce). Po stronie czeskiej natomiast wszyscy mówią po… niemiecku (sic!), co skutkuje również tym, że i do nas, nierzadko mówiono najpierw po niemiecku. Oczywiście, gdy rozmówcy orientowali się, że mają do czynienia ze Słowianami, przechodzili na język czeski (uff).