Są zjawiska, które są piękne w swej niejednoznaczności.
Tafla lodu na tatrzańskim stawie zawsze wywołuje we mnie sprzeczne uczucia: z jednej strony to przecież lód – coś, co ze swej natury przestanie za jakiś czas istnieć, z tego tytułu jest więc (dosłownie i w przenośni) kruche.
Z drugiej zaś strony – podobnie jak tysiące innych – tyle razy przemieszczałam się po czymś podobnym na drugi brzeg, że nie mogę wątpić w to, że potrafi on być bardzo trwały.
Kilka dni temu ponownie staliśmy nad Morskim Okiem i byliśmy słuchaczami niezwykłego koncertu – jezioro znów przemawiało.
Nazwać te dźwięki bulgotaniem, to trochę nie tak.
Problem w tym, że niespecjalnie przychodzi mi do głowy inny wyraz.
Odgłosy wydobywające się spod lodu, zazwyczaj przeciągłe i potęgowane przez skalne ściany, każdego średnio pokornego śmiertelnika muszą napawać w równym stopniu ciekawością, to… strachem.
To naprawdę coś jakby z innego świata. Coś jasno pokazującego, że lód, powietrze i woda pod spodem „żyją”, są w swoistej dynamice.
Tafla tylko pozornie jest nieruchoma.
A człowiek wobec żywiołu musi okazać się maleńki…
Gdy jezioro przemawia tak dosadnie, poruszam się jedynie po stałym lądzie.
Stąd też wiele widać…