Brecon Beacons to objęte parkiem narodowym pasmo górskie w południowej Walii. Dopóki nie zobaczyliśmy wyłaniających się z porannych chmur zielonych wzgórz o całkiem przyzwoitych wysokościach względnych, nie mieliśmy (szczerze mówiąc) pojęcia o ich istnieniu. To, że Walia jest zielona i pagórowata, wiedzieliśmy, ale żeby aż tak?..
Dzięki naszym kochanym Przyjaciołom znaleźliśmy się w samym sercu parku narodowego z tyleż oczywistym, co zacnym celem – zdobyć najwyższą i najsłynniejszą górę w okolicy, czyli Pen y Fan. Ale po kolei. Ranek przywitał nas dość mocno typową dla wysp aurą – niewiele było widać, a i temperatura nie rozpieszczała… Wyruszyliśmy z parkingu w Storey Arms, gdzie koło godziny 9-tej dopiero rozpoczynało się szaleństwo brytyjskiego długiego weekendu (tak, tak, tutaj też mają taką instytucję! Co ciekawe, pytaliśmy kilka osób, dlaczego poniedziałek będzie wolny od pracy i… nikt tego tak naprawdę nie wiedział).
Jednak, wraz z upływającym czasem i rosnącą wysokością, wydawało się, że nasze nadzieje na rozpogodzenie nie są całkowicie bezpodstawne…
Przecięliśmy łagodną i malowniczą dolinę Taf Fawr i naszym oczom ukazała się pierwsza na naszej drodze, jakby nie patrzeć, góra stołowa o nazwie Corn Du (873 metrów n.p.m., czyli 2864 stóp).
Gdy po raz pierwszy dane nam było zobaczyć to, co kryło się po drugiej stronie grzbietu, okazało się, że znajduje się tam piękne jeziorko Llyn Cwm Llwch.
Im bliżej było do naszej góry stołowej, tym bardziej starała się nas wystraszyć (Krywań jaki czy co?).
Na szczęście w górach często to, co pozornie trudne, okazuje się koniec końców przyjazne i łatwe (gorzej, gdy bywa na odwrót), tak więc bez problemu osiągnęliśmy szczyt, który rzeczywiście okazał się być płaski niczym stół, z którego było widać już nasz cel, czyli (również płaski) wierzchołek Pen y Fan.
Choć góra jest płaska, warto jednak się nie rozpędzać i patrzeć pod nogi, od północy czyha na wędrowców przepaść.
Z łagodnej przełęczy wygodna i dość szeroka ścieżka poprowadziła nas ku naszemu celowi.
Pen y Fan mierzy niemal 3000… stóp, co w przeliczeniu daje 886 metrów n.p.m.
I choć ktoś może powiedzieć: „Co to za góry?!”, to zapewniam, że widoki tutaj są porównywalne z tym, co w Polsce możemy oglądać w Bieszczadach czy Tatrach Zachodnich.
Doliny bywają szerokie…
…nieraz zbocza są bardzo łagodne…
…kiedy indziej zaś – bardzo strome…
I tylko same wierzchołki gór czasami mogą wprowadzać lekką dezorientację…
Taka to zielona Walia właśnie…
Wybaczcie, że część dotycząca informacji praktycznych będzie w tym przypadku wyjątkowo uboga. Był to chyba pierwszy w naszej wspólnej historii przypadek, że ktoś za granicą zabrał nas w góry, przywiózł, zaprowadził i odwiózł (przepraszam, jeszcze na koniec zaprowadził do miejsca, gdzie lano pyszne, lokalne ale). Nie musieliśmy się więc ani odrobinę zastanawiać, gdzie, co i jak. Mogliśmy skupiać się jedynie na pięknie, które nas szczelnie otoczyło.
Przy dobrej pogodzie, a my właśnie taką mieliśmy, góry te nie powinny przysparzać sprawnemu turyście problemów. Ścieżki są dobrze widoczne, choć nie spotkamy tu znaków takiego typu, jak u nas. Rzecz jednak może się drastycznie zmienić, gdy trafimy na mgłę (nie mówiąc o warunkach zimowych) lub burzową aurę. Pierwsza (tak jak w każdych górach) może znacznie utrudnić orientację i skutkować pobłądzeniami, z tym, że w tym przypadku nie brak oznakowania będzie dla nas ostrzeżeniem, bo tak jak pisałam, oznakowania są raczej dyskretne, a czasami, na oczywistych przy dobrej aurze, skrzyżowaniach nie ma ich wcale. Natomiast, jeśli chodzi o burze, to nagie, trawiaste wzgórza zdecydowanie nie są terenem, gdzie łatwo znajdziemy schronienie.
Jedno jest pewne – góry są bajeczne. Mam wielką nadzieję, że kiedyś zobaczę je jesienią w rudościach i wrzosach…