Jeżdżąc ostatnimi czasy dość często w Worek Raczański czy inne zakątki Beskidu Żywieckiego, oglądaliśmy w oddali Beskid Śląski, mówiąc: trzeba będzie kiedyś tam się wybrać. Z jednej strony były więc plany, z drugiej obawy, czy też wręcz niechęć. Oboje byliśmy już kiedyś w tych górach i oboje zapamiętaliśmy je jako nadzwyczaj monotonne, z ciemnymi świerczynami i niemalże pozbawione widoków.
Wiedzieliśmy także, że są one wyjątkowo zatłoczone, pełne kolorowych i głośnych „turystów” w sezonie letnim i nie mniej kolorowych i bodaj jeszcze głośniejszych narciarzy w sezonie zimowym. Jeśli dodać do tego bardzo gęstą sieć łatwo dostępnych szlaków, duże nagromadzenie schronisk i niezliczone wyciągi i stoki narciarskie, można zrozumieć, że po prostu baliśmy się rozczarowania…
Pod koniec października 2010 roku jednak zdecydowaliśmy: jedziemy. Nieco asekurancko, wybraliśmy do przejścia najwyższe partie Śląskiego ze Skrzycznem i Baranią Górą, celowo odpuszczając nie mniej znane Czantorię czy Równicę. Ustaliliśmy również, że po przejściu założonego odcinka przejdziemy w nasz ulubiony Worek Raczański, podświadomie chyba nie oczekując wielu zachwytów w Beskidzie Śląskim. I najważniejsze – na termin wyjazdu wybraliśmy okolice Wszystkich Świętych, w większości polskich gór czas niemal martwy. Wtedy na szlakach albo jest kompletnie pusto, albo – jeśli nawet spotyka się pojedynczych turystów – to raczej takich jak my, szukających ciszy i spokoju, nie ma zaś głośnych i uciążliwych grup. Stwierdziliśmy więc: jeśli nie teraz, to już chyba nigdy, wsiedliśmy w nasz „ulubiony” nocny PKS i ruszyliśmy…
Jak zawsze, dla dobrego odbioru nowych miejsc potrzebna jest dobra pogoda. My znów mieliśmy szczęście, niska temperatura, późnojesienne słońce i bezchmurne niebo towarzyszyło nam od samego początku naszej drogi, od Bielska Białej. Wejście na Szyndzielnię (zgodnie z przewidywaniami, puste) dostarczyło nam dużej frajdy – w pewnym momencie piękna i kolorowa jesień zmieniła się w… zimę. Dla nas było to pierwsze tegoroczne zetknięcie ze śniegiem. Bardzo się ucieszyliśmy, bo na nadchodzącą zimę w górach zęby ostrzyliśmy sobie od dawna… Im wyżej, tym śniegu było więcej, zaś na szczycie Szyndzielni i sąsiedniego Klimczoka warunki panowały już iście zimowe. Z Klimczoka obejrzeliśmy też pierwszą piękną panoramę, z ośnieżoną Babią Górą i łańcuchem Tatr na horyzoncie.
Fragment panoramy ze szczytu KlimczokaNie ulega jednak wątpliwości, że najładniejsze widoki dostaliśmy dopiero na koniec dnia. Panorama ze Skrzycznego jest wręcz rewelacyjna. Widać niemal cały Beskid Śląski, Żywiecki, Mały; jak na dłoni obserwować można miejscowości w Kotlinie Żywieckiej. Na horyzoncie panują niepodzielnie Tatry. Dostrzec można też Małą Fatrę. Przy dobrej widoczności pojawiają się nawet sudeckie Jesioniki. Jeszcze przed zmrokiem zdołaliśmy ogarnąć okiem ten wielki kawał świata, dokładnie zaś obejrzeliśmy go sobie następnego dnia rano. Oczywiście, nacieszywszy się uprzednio bajecznym wschodem słońca nad Babią Górą…
Oglądany ze Skrzycznego wschód słońca nad Babią Górą i Tatrami Fragment porannej panoramy ze szczytu SkrzycznegoSkrzyczne, przyznać trzeba, jest górą naprawdę zacną. Jej masywność, wysokość, niemal dookolna panorama, panujące na szczycie surowe, wysokogórskie warunki – wszystko to pozwalałoby mówić o niej w samych superlatywach. Pozwalałoby, gdyby nie to, jak góra ta została bardzo skrzywdzona przez człowieka. Zbocza pocięte są wyciągami i przecinkami narciarskimi. Kopuła szczytowa pełna jest natomiast dużych i niszczących krajobraz obiektów. Prócz sporego schroniska stoi tu wysoki maszt RTV, naprawdę potężny gmach zarządu EmiTela, budynek górnej stacji wyciągu krzesełkowego oraz liczne drobne obiekty (jak ściana wspinaczkowa, strzelnica sportowa czy… boisko do siatkówki), mające zaspokajać wybujałe potrzeby „turystów”. Jak na wysokość 1257 metrów n.p.m. to zdecydowanie za dużo tego wszystkiego…
Kopuła szczytowa Skrzycznego oglądana ze szlaku z Klimczoka do SzczyrkuDzień kolejny to upadek stereotypu o nudzie na szlakach Beskidu Śląskiego. Owszem, niedawno jeszcze monokultury świerkowe niepodzielnie królowały w tych okolicach. Od jakiegoś czasu jednak sztucznie wprowadzone świerki zaczęły chorować, poddawać się atakom szkodników i niekorzystnym warunkom pogodowym. W efekcie osłabione drzewa umierają, powalane są przez wichury lub po prostu wycinane przez leśników. W ich miejsce powrócić mają dostosowane do charakteru siedlisk gatunki, które wycięto przed laty (z niecierpliwością czekamy na buczki!). Nim las urośnie, minie jednak wiele czasu. Teraz zaś kilometrami idzie się przez otwarte przestrzenie, dzięki czemu oglądać można widoki to z jednej, to z drugiej strony grzbietu, a na ogół – z obu stron naraz. Najśmieszniejszy efekt przyniosło to na szczycie Baraniej Góry – pamiętamy go jako niepozorny wierzchołek całkowicie zarośnięty świerkami; żeby cokolwiek stamtąd zobaczyć, trzeba było wejść na wieżę widokową (z której też niezbyt wiele było widać). Dziś wieża jest odsłonięta, a dla podziwiania widoków wcale nie trzeba się na nią wdrapywać. Świat wygląda tam trochę jak po kalamicie, pełno jest wykrotów czy niepozbieranych dotąd gałęzi, ale – mimo tego – taka zmiana cieszyła nas. Na szczęście było co oglądać.
Widok z Małego Skrzycznego Resztki lasu przy szlaku na Baranią GóręSłów jeszcze kilka rzec wypada o schroniskach Beskidu Śląskiego. Góry te należą do najgęściej zabudowanych tego typu obiektami. My widzieliśmy cztery z nich (Szyndzielnia, Klimczok, Skrzyczne, Przysłop). Przyznać jednak trzeba, że ilość, chyba jak zawsze, nie przekłada się na jakość. Jeśli nawet trafią się jakieś całkiem ładne (Równica), to położone są fatalnie i pozbawione górskiej atmosfery (na wspomnianą Równicę każdy dojechać może samochodem asfaltową szosą niemal pod drzwi schroniska). Są obiekty, które określić można jako „nieprzeszkadzające otoczeniu” (Szyndzielnia z ciekawą wieżą czy Klimczok – solidne kamienne budynki). Po ostatniej przebudowie nie straszy już Skrzyczne (wysokogórskie schronisko z płaskim dachem było kpiną). Poza jakimikolwiek kategoriami znajduje się natomiast obiekt na Przysłopie pod Baranią Górą. W latach 70-tych piękny drewniany dworek myśliwski Habsburgów wymieniono na potężne murowane gmaszysko w hotelowym stylu. Moloch ten bez wątpienia mógłby pełnić funkcję sanatorium czy domu wczasowego w pobliskich „kurortach”. Stojąc przed budynkiem na Przysłopie, mieliśmy wrażenie, że nawet tatrzańskie Kalatówki są ładniejsze – a to już spore osiągnięcie…
Schronisko na Przysłopie pod Baranią GórąInną kwestią jest atmosfera schronisk w Beskidzie Śląskim. Nie spodziewaliśmy się oczywiście milutkiego klimatu bacówek. Przyznać należy, że obsługa w większości była uprzejma, jednak żadnego genius loci nie odkryliśmy. Potencjalnie największe możliwości ma w tej dziedzinie Skrzyczne (położeniem na szczycie solidnej góry może równać się chyba tylko z Chatką Puchatka, Wielką Raczą czy Szrenicą), ale chyba po prostu mieliśmy pecha – zamiast spędzić spokojny wieczór w ciszy, cieple kominka i spokoju (byliśmy niemal sami), musieliśmy nolens volens słuchać wyjącego w jadalni telewizora, na którym gospodarz oglądał teleturnieje, seriale, wiadomości i generalnie wszystko jak popadnie. Nie pasowało nam to do takiego miejsca… (O tamtejszych pokojach z telewizorami i kabinami prysznicowymi obok łóżek, może kiedy indziej…)
Specyficzny wieczór w schronisku na SkrzycznemW odwiedzanych przez nas schroniskach byliśmy jedynymi gośćmi (lub jednymi z nielicznych). Nawet nie próbowaliśmy wyobrażać sobie, jak wyglądają one w szczycie sezonu (czy to letniego, czy – o zgrozo – zimowego). Ich popularność, rozbudowana infrastruktura i łatwość dostępu (do większości dostać się można albo własnym samochodem, albo kolejką gondolową, albo przynajmniej wyciągiem krzesełkowym) ściągają tłumy ludzi. To przekłada się na ceny. Jest drogo, czasem wręcz absurdalnie (czego symbolem może być złotówka, jaką życzą sobie na Klimczoku za 0,2-litrową szklankę wrzątku). Oczywiście o jakiejkolwiek atmosferze w zatłoczonych obiektach nie można wówczas mówić. Na Przysłopie zainstalowali nawet elektroniczny wyświetlacz, który przeraźliwie męczącym dźwiękiem sygnalizować ma gotowość odbioru kolejnych zamówionych dań. W zestawieniu z różnokolorowym i głośnym tłumem musi to być wyjątkowo niestrawne…
Jeśli więc wybieracie się w Beskid Śląski i chcecie podziwiać te góry i w nich odpoczywać – to tylko w tak mało popularnych terminach jak listopad, gdy sezon letni jest już zakończony, a ten narciarski jeszcze się nie rozpoczął. Wtedy można dostrzec tu piękno i znaleźć spokój…
Na koniec napisać chcemy jeszcze o miejscu, które zaskoczyło nas bardzo miło. Drugą noc w Beskidzie Śląskim nocowaliśmy w Chatce AKT na Pietraszonce. O ile nie zawsze jesteśmy miłośnikami chatek studenckich (przeżywaliśmy już niebywały syf w „zapuszczonej” wtedy Gorczańskiej Chacie czy głośne „zabawy” aż do świtu podpitej młodzieży harcerskiej na Niemcowej), to Pietraszonka wywarła na nas bardzo miłe wrażenie. I co najważniejsze – mogliśmy spokojnie odpocząć i wyspać się mimo tego, że ludzi i gitar było wcale nie mało. A więc jednak można bawić się spokojnie! Ciekawe jaka w tym zasługa obowiązującego w chatce bezwzględnego zakazu spożywania alkoholu…
Chatka studencka na PietraszonceA z Pietraszonki przeszliśmy przez Ochodzitą (znów panorama!) i Zwardoń w okolice, w których czujemy się już jak w domu – Worek Raczański. Znów wschód słońca na Raczy, znów kominek i grzaniec na Rycerzowej, znów potężne Tatry i Fatra na horyzoncie, ale to już inna opowieść, także bardzo piękna…