Gdy studiowałam w Krakowie, najczęściej jeździłam w Tatry. Moje ukochane góry były wtedy na wyciągnięcie ręki. Kilku- lub jednodniowe wypady (samotne bądź z przyjaciółką, rzadziej w większym gronie), także na stronę słowacką, na zawsze wyryły się w mojej pamięci. Z perspektywy czasu jednak nie jestem pewna, czy człowiek był młodszy i bardziej odporny na tzw. przeciwności losu, czy faktycznie z roku na rok pod Tatrami dzieje się tylko gorzej i każdy nasz wyjazd w tamte strony jest dobrze przemyślany, choćby od tej strony, by zminimalizować konieczność korzystania z tzw. usług kierowców zakopiańskich busów.
Nie licząc wyjazdów we wczesnym dzieciństwie, w Tatry jeżdżę regularnie od 15 lat. Wyzwoliwszy się spod skrzydeł rodziców, zaczęłam nocować w schroniskach górskich, licząc, że dzięki temu – pomijając chęć poszukiwania bardziej górskiej atmosfery – ominie mnie wiele atrakcji zwanych: dojazd i powrót ze szlaków, negocjowanie cen na kwaterach, wieczory spędzane w nudnym i kiczowatym jak dla mnie Zakopanem. Gdy byłam małą dziewczynką nie rozumiałam, dlaczego tata czasami denerwował się, czy to płacąc za przejazd, czy rozmawiając z kierowcami. Potem stopniowo zaczęłam rozumieć „klimat”. Klasyczne pytanie: „Kiedy pan odjeżdża?”. Odpowiedź: „Zaraz”. Po czym się okazuje, że owo „zaraz” oznacza moment, kiedy bus będzie pełen, bądź nawet bardziej niż pełen. Wolne miejsce w busie, to nierentowny przejazd. Dla przykładu: powrót do Zakopanego z tak popularnego miejsca jak Dolina Kościeliska poza sezonem równa się czasem naprawdę długiemu oczekiwaniu w busie [mój patent – iść na przystanek PKS obok, o ile PKS nie przyjedzie – raczej nie – to najpewniej zabierze nas pierwszy możliwy bus jadący od strony Chochołowskiej, rzecz jasna konkurencja dla busów stojących u wylotu Kościeliskiej…]. Do dziś nie mogę się nadziwić, że jeszcze funkcjonują tzw. linie regularne. Cóż to musi być za „nieszczęście”, gdy z Palenicy Białczańskiej o godzinie 11stej poza sezonem bus odjeżdża z jedną osobą [rzecz jasna zapełnia się na trasie lokalnymi mieszkańcami, no ale kilka kilometrów jedzie niemal pusty !!!].
Typowy „rozkład jazdy”.
Ceny od lat rosną w trybie nieproporcjonalnym ani do jakiegokolwiek innego wzrostu w naszym kraju, ani do do ilości przejeżdżanych kilometrów, ani (last but not least) warunków i bezpieczeństwa jazdy. Owe 24 kilometry, które w najdłuższym wariancie dzielą szumnie nazywany „rejon dworców” od Palenicy Białczańskiej, to chyba najdroższa trasa w Polsce (niemal rok temu, poza sezonem ponad 0,33zł za kilometr), na dodatek busy zazwyczaj brzmią jakby miały już dosyć swojej służby, zaś mimo wszelkich przepisów i zakazów wciąż pokutuje opcja: „Proszę się tam ścisnąć z tyłu, to jeszcze tu pięć osób się zmieści!”. Polecam w tym miejscu artykuły, które bardzo dobrze obrazują zakopiańską samowolę, a także wzajemną nienawiść:
http://www.tygodnikpodhalanski.pl/www/index.php?mod=news&id=8615
http://www.tygodnikpodhalanski.pl/www/index.php?mod=news&id=8812
http://www.tygodnikpodhalanski.pl/www/index.php?mod=news&id=4749
itd. itd…
Kierowcy, którzy wysadzając pasażera np. przy wylocie Suchej Wody, sami wybijają paragon z ceną proporcjonalną do długości trasy, należą do (podejrzewam, że niechlubnej na Podhalu) mniejszości. Nie muszę chyba wspominać, że gdy – na własne nieszczęście – ktoś nie zna przystanków, proszenie kierowcę o wysadzenie w odpowiednim miejscu, jest więcej niż ryzykowne; na 70% zapomni o owym nietypowym przystanku, więc samemu trzeba sobie radzić.
Zenit naszego rozgoryczenia miał miejsce podczas ostatniego, marcowego wyjazdu, kiedy to chcieliśmy naszym bardzo-beskidzkim-przyjaciołom pokazać piękno zimowych, niezatłoczonych Tatr (w ich mniemaniu Tatry generalnie są głośne, tłoczne i zadeptywane; przez 8 z 12 miesięcy, a zwłaszcza w pogodne weekendy trudno im niestety nie przynać racji…). Próbowaliśmy się przedpołudniem przetransportować na Zazadnią, by pójść na mszę na Wiktorówki, następnie zaś na nocleg w Roztoce. Okazało się, że trafiliśmy w lukę komunikacji regularnej, postanowiliśmy czekać. Zaczęto, rzecz jasna, nas nagabywać, pytać „ile damy” za transport naszej czwórki itd. Brak kultury kierowców, zwracających się do nas na „ty”, sugerujących, że i tak jesteśmy bezradni, bo przecież musimy im zapłacić, by pojechać, w końcu ostra wymiana zdań. Wszystko przez to, że nazwaliśmy po imieniu – bo „złodziejstwem” – fakt, że taka sama cena ma nas obowiązywać na trasie Zakopane-Zazadnia, jak i Zakopane-Palenica. Doskonale wiem, że to typowa „polityka” panów busiarzy, za każdym razem jednak wszystko się we mnie buntuje i tym razem postanowiliśmy, że… pójdziemy piechotą (Jaszczurówka, Psia Trawka, Gęsia Szyja, Stara Roztoka; niestety na Wiktorówki nie było już szans…). Wzbudziliśmy niemałą sensację i śmiech wśród obserwujących nas kierowców. Zaś nasi przyjaciele powiedzieli, że gdyby to było w „ich” górach, to chyba by więcej nie przyjechali.
Droga z Palenicy do Morskiego Oka – strefa zamieszkała [sic!]
Cóż może się okazać, że zamiast jeździć przez Kraków-Zakopane, lepiej w rejon Morskiego Oka, czy Pięciu Stawów polskich dostawać się od słowackiej strony – wszak zawsze można jechać przez Piwniczną i Starą Lubowlę. Podejrzewam, że podliczywszy szalejące ceny komunikacji z Krakowa oraz taryfy zakopiańskie, euro na Słowacji wcale nie musi być kontrargumentem. Droga zaś jest milsza, pustsza, Słowacja wita pięknymi widokami i lepszym piwem. Polecam. Zresztą, na słowacką stronę jeździmy też nie od dziś, i to nie tylko dlatego, że góry potężniejsze i mniej zatłoczone. Po prostu mniej się tam człowiek denerwuje. Lokalny pociąg, czyli tzw. elektriczka, sunie u podnóży Tatr – jest czysta, bezpieczna, kursuje regularnie, w uczciwych cenach. Po „naszej” stronie Tatr zaś co najmniej z dwóch powodów (ograniczania wydatków oraz unikania kontaktu z niezbyt kulturalnymi osobami) planujemy trasy tak, by jak najmniej korzystać z „usług” busiarzy.
Elektriczki na przystanku końcowym w Štrbskim Plesie.
Od lat planowany jest podobny do słowackiej elektriczki tramwaj po polskiej stronie. Niestety, prócz planów, i raz po raz podnoszonego tematu, nic się nie dzieje. Cóż, podejrzewam, że ani wygoda turystów, ani zmniejszenie zanieczyszczenia ciężkiego zakopiańskiego powietrza, nie są wystarczającym argumentem, by odbierać „uczciwy” zarobek tylu osobom…
Co innego budowa tunelu pod Kasprowym i tworzenie nowych tras dla narciarstwa zjazdowego. Na to zgoda licznych przedstawicieli władz i społeczeństwa zakopanego jest, a i owszem! Przecież Zakopane musi konkurować z alpejskimi kurortami, więc jedyne, co nas może uratować, to właśnie niszczenie naszych małych wielkich gór w taki sposób, jak to się dzieje po kalamicie na Słowacji…
http://krakow.gazeta.pl/krakow/1,95299,5847422.html
I tylko ten okrutny park narodowy nie wiedzieć czemu nie chce w ogóle o takich rzeczach rozmawiać! No i jak tu wyżyć?!
Jak słucham kolejnych chorych (bo wyraz „niedorzeczny” to eufemizm) pomysłów dotyczących, czy to tunelów, czy tras, czy olimpiad, a najbardziej biadolenia, że jeśli czegoś takiego się nie zrobi, to Podhale umrze z głodu, to przysięgam – scyzoryk otwiera mi się w kieszeni… I tak jak jeszcze kilka lat temu potrafiłam się kłócić, że park bywa za ostry np. w stosunku do wspinaczy (zwłaszcza – co nie powinno dziwić – spoza zakopiańskiego środowiska), to aktualnie zamierzam bronić parku, gdzie się da, bo najpewniej tylko on jest silną gwarancją tego, że Tatry nie zostaną całkiem przebudowane, rozkopane, zdewastowane w taki sposób, by zarabiać na kolejne pokolenia zakopiańskich „rodów”.
Nic, tylko tunele kopać!… (widok z Kasprowego Wierchu na zachód; w dole maleńka część Doliny Cichej)
Z drugiej strony to samo Zakopane (i okolice), które chce przyciągać coraz więcej i więcej turystów, nie zgadza się na przebudowę najważniejszego odcinka tak przez nas wszystkich „ukochanej” zakopianki. W imię czego – w imię obrony ojcowizny. Być może Tatry same w sobie są według tychże osób „niczyje”, więc można je „przebudować”.
Daleko mi do fanatycznych ekologów, czy tatromaniaków, znających wszystkie nazwane turnie, nie wiem jednak, jak ciasny umysł trzeba mieć, by nie tyle ryzykować, co de facto chcieć zniszczyć i tak już dosyć mocno nadwyrężony tatrzański ekosystem.
I w takich momentach uświadamiam sobie smutną prawdę, że największym zagrożeniem dla najpiękniejszych polskich gór nie są, tak irytujące mnie, czy to rozwrzeszczane hordy młodzieży, grupy dzieci wchodzących w polany krokusów, panie moczące nogi w Morskim Oku, czy wszechobecne plastikowe butelki pozostawiane przez umęczonych trudami wycieczek turystów. Nie są to (choć bolą nie mniej) psujące się obyczaje w schroniskach takich jak Murowaniec, gdzie od lat odmawia się noclegu na podłodze. Największe zagrożenie dla Tatr i Podhala czai się wśród tych, którzy najbardziej powinni o nie dbać. Ci jednak bardziej dbają o swoje portfele.
Nad Morskim Okiem
O samym Zakopanem, na widok którego doktor Chałubiński, Witkacy i Rafał Malczewski – gdyby żyli – trupem by padli i to bynajmniej nie z zachwytu, może innym razem…