Czyli o Zawadce Rymanowskiej, szadzi na Cergowej i zwycięskiej próbie ujrzenia nagrobka Amalii.
Ot, i zaległy wpis dotyczący naszego lutowego wypadku pod czułym okiem przyjaciół – przewodników lubelskiego SKPB – do ichniej chatki w Zawadce Rymanowskiej.
Wyjazd do Zawadki, nim się jeszcze wydarzył, był niemal legendą. Grunt, że koniec końców dotarliśmy tam, by poznać w końcu owo magiczne miejsce i by dać się ciągać po chaszczach naszym kompanom.
Cergowa już się nas nie może doczekać…
Po urokliwej podróży z Rzeszowa do Krosna i dalej do Lubatowej, szczęśliwie przechwyceni przez naszych zacnych przewodników, dotarliśmy przez pola do Zawadki. W drugiej połowie lutego śniegu było już jak na lekarstwo, co – jak się okazało – miało być nam w sumie całkiem na rękę. Cielsko Cergowej towarzyszyło nam od początku górując nad otoczeniem.
Chatka nas nie zawiodła (nie bez znaczenia była tu z całą pewnością „czuła” opieka naszych przyjaciół) ani wyglądem, ani klimatem. Potężna chyża, klimatyczna kuchnia z piecem, poddasze, na którym spać może wieeeeele osób, no i całkiem simpatisco wychodek. Nie wiem czemu, myślałam, że chatka w Zawadce to miejsce na końcu świata (co, nie powiem, również działało na wyobraźnię), a tu niespodzianka – niemalże centrum wsi, tzn. do cerkwi i sklepu rzut beretem. Niespodziewanka. I nawet sąsiedzi jakowyś w pobliżu. Tych ostatnich zresztą najłatwiej spotkać u chatkowej studni, gdyż woda z niej ma od dawna opinię najlepszej we wsi.
Mimo zapewnień o tym, że jedziemy w sam środek martwego sezonu, drugiego wieczora zjawiła się grupa turystów idących od tygodnia rajdem, a nocujących właśnie po studenckich chatkach. Ha! A jednak ktoś prócz nas wybiera czasami „chore” terminy na wypady w (nie)totalnie puste góry. Jakkolwiek – bez ściemy – przyznać musimy, że grupa była absolutnie kulturalna, sympatyczna i bezproblemowa. Ufff…
Nie trzeba chyba tłumaczyć, że jak ma się „szczęście”, to – czy w weekend majowy, czy w niektóre dni wakacji – w miejscach takich, jak Zawadka (Niemcowa czy inna GoCha) kompresja miejsc noclegowych potrafi być baaaardzo wysoka, a poziom głośności imprez też nie pozostawia wyboru pt. „spać, czy nie spać”. Więc wszystko zależy od tego, co kto lubi. My, nie ukrywamy, chcieliśmy zapoznać się z Zawadką właśnie w martwym sezonie. I naszego wyboru wcale nie żałujemy. W wakacje, najpewniej przechodząc z namiotem, wrócimy, a wtedy niech się dzieje, co chce 😉
Kapliczka nad Jaśliskami.
Wycieczki zacne stały się naszym udziałem. Po okolicznych, niezalesionych grzbietach pochodziliśmy, by widoki, póki były, podziwiać; górę niemałą o wdzięcznej nazwie Piotruś żeśmy zdobyli i do zeszyciku pamiątkowego na szczycie się wpisali. Do Jaślisk również dotarliśmy, ale Edkowego kiosku nie było. Natomiast był klimat. Cerkwie w Króliku Polskim, Daliowej, Zawadce; kapliczki, cmentarzyki i cerkwiska… I buczyna w śnie zimowym, który najpiękniej objawił się nam na Cergowej w postaci bajkowej szadzi… (w zeszycik też, rzecz jasna, żeśmy się wpisali :).
Na Cergowej.
Końcowym akordem była wizyta w zaspanej nieustannie Dukli. Spacer przez Rynek do św. Jana, rzut oka na bolszewików pod pałacem dukielskim i – proszę mi wybaczyć sformułowanie – szturm do św. Marii Magdaleny. Była niedziela i na szczęście godziny Mszy św. ze strony internetowej [dzięki, Marcinie!], bynajmniej nie parafialnej (istnieje w ogóle? – bo nie znalazłam), nie zgadzały się ze stanem faktycznym. Tylko dzięki temu udało nam się po zakończeniu Mszy św. wejść na chwilę do tego bajecznego, rokokowego kościoła. Kościelny zerkał na nas czujnym okiem i czekał momentu, kiedy wyjdziemy. Tym razem udało się w końcu zobaczyć nagrobek Amalii…
Z niezrozumiałych dla mnie, zarówno jako katolika, jak i historyka sztuki, powodów kościół ten jest otwarty tylko podczas nabożeństw. Z tego, czego świadkami żeśmy byli, wnioskujemy, że – nawet jeśli pomiędzy nabożeństwami jest niespełna (bo Msza trwała ponad godzinę) dwie godziny przerwy – kościół i tak jest zamykany, a dostępna dla wiernych (i zwiedzających) jest jedynie kruchta, z której możliwość obejrzenia kościoła jest co najmniej mizerna. W czasie nabożeństw kościołów się nie zwiedza – tego wymaga kultura, tak też słusznie głoszą tablice w kościołach. Kiedy więc można spokojnie i legalnie obejrzeć perełkę rokoka w Dukli? Gdy byłam tam kilka lat temu w sezonie letnim, sytuacja była taka sama, z tą różnicą, że akurat nie trafiłam na Mszę św., więc do kościoła nie udało mi się wejść (frustracja). Nie znam zresztą nikogo – na czele z naszymi przewodnickimi przyjaciółmi – komu udałoby się to za pierwszym razem. Przypadkiem [sic!] na jakiejś stronie o zabytkach Podkarpacia znalazłam po powrocie informację, że w sprawie zwiedzania należy uprzednio kontaktować się telefonicznie. W przypadku kościółków filialnych położonych w głuszy warunek taki bywa uzasadniony, w przypadku kościoła św. Marii Magdaleny wydaje się to co najmniej dziwne… Kościół ten jest przecież dumnie wymieniany na wszelkich stronach dotyczących Dukli, Beskidu Niskiego oraz całego Podkarpacia jako jeden ze sztandarowych zabytków. Kilka lat temu zakończono jego wieloletnią i gruntowną renowację, tym smutniejszy chyba pozostaje fakt trudnej dostępności dla zwiedzających (często turystów indywidualnych – przechodzących, bądź przejeżdżających przez Duklę)… Głupota to, czy złośliwość? A może jeszcze coś innego?..
Wspomnę jeszcze, że położone niedaleko sanktuarium św. Jana z Dukli jest łatwo dostępne dla pątników i zwiedzających. Warto zajrzeć.
Figura Maryjna przez sanktuarium św. Jana z Dukli.
W każdym razie, żeby ponuro nie kończyć: naszym osobistym przewodnikom jeszcze raz dziękujemy, SKPB Lublin gratulujemy Zawadki, turystom zaś polecamy z czystym sumieniem.