Zielone Bieszczady, cudowne miejsca pod słońcem i …

Będzie przede wszystkim o tym, jak życie pisze własne scenariusze, o cudownych schroniskach bieszczadzkich oraz dobrych ludziach.

W drugiej połowie czerwca udaliśmy się na długo oczekiwany wyjazd. Ponad dwa tygodnie mieliśmy spędzić w górach, najpierw w Bieszczadach i Beskidzie Niskim, potem miało być nieco bardziej rekreacyjnie w Żywieckim. Przez Bieszczady miał nas zasadniczo prowadzić Główny Szlak Beskidzki,  udaliśmy się więc do Wołosatego. Po nocnej podróży do Sanoka i kombinowanym transporcie (jeden PKS, cztery „okazje” – przed sezonem i w sobotę nie należało liczyć na ułatwienia ze strony transportu publicznego), udało się dotrzeć do dobrze nam znanego Hoteliku pod Tarnicą w Wołosatem. Niestety obiekt ten prezentuje coraz gorszy stosunek – wątpliwej zresztą – jakości do ceny… Pani nie chciała nam przechować plecaków (mimo tego, że uiściliśmy już opłaty za rozbicie namiotu), tłumacząc, że nie ma takiej możliwości (sic!) i że przecież możemy rozbić namiot i tam zostawić rzeczy. My zaś chcieliśmy jak najszybciej pobiec w góry, spodziewając się (słusznie) burzowego popołudnia. Z pomocą przyszedł nam pan pobierający opłaty za parking, który uprzejmie zgodził się na przechowanie naszych „bambetli” przez kilka godzin. Wieczorem, po wietrznym i burzowym spacerze przez Halicz i Rozsypaniec, rozbijaliśmy nasz namiot w trawie „nieco” za wysokiej jak na pole w cenie 15 zł/os./noc. Wracać do „hoteliku” już nie zamierzamy…

Kolejne dni upłynęły nam na przemierzaniu zielonych, bajecznie pięknych przestrzeni bieszczadzkich, ukwieconych łąk i połonin, wilgotnych lasów, miejscowości, które dopiero czekały na desant turystów. Ruch był wszędzie zaskakująco niewielki, czasami niemal żaden. Naród czekał widać na koniec roku szkolnego oraz uwielbiany „bożocielny” długi weekend. Szczęście dla nas – niewielki ruch na szlakach, puste lub pustawe schroniska, to jest to, co lubimy najbardziej.

Na początek tego naszego mini karnawału Bacówka pod Małą Rawką przywitała nas tablicą reklamową, na której wymieniono wśród oferty m.in. możliwość noclegu na glebie. Nie pamiętaliśmy o tym. Punkt dla bacówki. Takie podejście, gdzie o glebę można poprosić, należy (nie tylko) w naszych górach już niestety do rzadkości. Jakkolwiek poprosiliśmy o pokój i nie żałowaliśmy ani chwili, gdyż widok na Połoninę Caryńską i balkonik (na którym mogliśmy suszyć nasz namiot) był idealny. Prócz nas w bacówce spała grupka Słowaków, którzy korzystali z „glebowej” możliwości i choć spali niemal pod naszymi drzwiami, to – o dziwo – ciszę nocną zachowali bez zarzutu. Widać – da się.

Ukryta w zieleni Bacówka pod Małą Rawką. Widok ze szlaku na Połoninę Caryńską.

Klimat bacówek chyba jeszcze nigdy nas nie zawiódł, bez względu na to czy są puste, czy tętnią pełnią sezonowego życia. Tak było i tym razem. Cieszą drobne – jak mogłoby się zdawać – rzeczy: uśmiech obsługi, brama z tlącą się cały czas lampką witającą przybyszów, czy zniżki na ofertę z bufetu.  To wszystko MA znaczenie. A świt i zapowiedź odmiany pogody na lepsze tylko utwierdziły nasze pozytywne wrażenia. I jednak żałuję, że nie kupiłam koszulki z Włóczykijem 😉

Chatka Puchatka widziana z Bacówki pod Małą Rawką.

Następnego dnia nie było mniej ciekawie. Noc w Chatce Puchatka marzyła nam się od dawna (wstyd przyznać, ale jakoś do tej pory się nie składało), a godziny spędzone na bezludnej połoninie i przed pustawym schroniskiem przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Koniec końców w schronisku spało prócz nas jeszcze sześcioro osób.  Ceny chatkowego noclegu są naprawdę niskie i uczciwe. Z wyrozumiałością przyjęliśmy  informację o dość skromnej (delikatnie mówiąc), ale drogiej ofercie z bufetu (jakkolwiek jedzonko upichciliśmy sobie sami). Nie odstraszyła nas natomiast wysoka cena piwa (nazwanym przez nas szumnie „najdroższym piwem świata”) – ba, smakowało wyśmienicie!.. Podobnie jak spacer po połoninie i zachód słońca. Rano, mimo zamkniętego oficjalnie bufetu Gospodarz zaoferował wrzątek, który był nam bardzo na rękę. Dziękujemy! Tutaj na pewno wrócimy 🙂 I cieszy nas, że – mimo niedogodności przede wszystkim dotykających gospodarzy Chatki (tak, tak – tam naprawdę nie może być łatwo, a co dopiero w zimie…) – są takie miejsca w polskich górach – tak surowe, ale jednocześnie tak bardzo magiczne. Dla nas są sprawy dużo cenniejsze niż gorąca woda w kranie.

Po burzy.

Połonina Wetlińska.

Chatka we mgle.

Widok na Caryńską.

Poranek na Połoninie Wetlińskiej.

Następnego dnia przez Smerek i Jasło dotarliśmy do Cisnej. Po sytym posiłku w lokalnej knajpce, mimo namów napotkanego pana Krzysztofa, który nagabywał nas na zatrzymanie się w jednej z licznych kwater prywatnych, udaliśmy się (już nieco rozleniwieni) w kierunku Bacówki pod Honem. Na planie naszych celów znalazła się już jakiś czas temu. Hasło o „bacówce pod Honem, gdzie diabeł macha ogonem” pobrzmiewało w naszych uszach i działało na wyobraźnię. Do tego wszystkiego doszły nas informacje o zmianie gospodarzy i nowych pomysłach, które miały się tam znaleźć.

Jak się okazało, mieliśmy szczęście, bo przyszliśmy akurat kilka dni po reaktywacji bacówki. Byliśmy jedynymi gośćmi. Z chęcią skorzystaliśmy z możliwości spania na poddaszu, na glebie, co miało nam dać trochę więcej czasu  rano (składanie mokrego namiotu nie musi należeć do przyjemności), przed długim, zdemonizowanym w mojej wyobraźni dniem Cisna-Komańcza. Bufet jeszcze nie oferował posiłków, mogliśmy za to liczyć na uśmiech, wrzątek  bez ograniczeń oraz chyba na najprzyzwoitsze (spośród znanych nam z bacówek) łazienki. Wow! Zastanawialiśmy się, czy tak faktycznie tam jest i będzie, czy to może – póki co – kwestia odświeżenia obiektu i braku brudzącego i śmiecącego ruchu turystycznego. Nie widzieliśmy hamakowni, o której żeśmy słyszeli jeszcze przed naszym wyjazdem, za to urzekła nas jadalnia, z której biło jakieś domowe ciepło. Fotel w kącie został moim idolem – cudownie było zapaść się w miękkości pod długim dniu. Nie ma niestety kominka, który w sezonie jesienno-zimowym dopełniałby całość. Cóż, nie można mieć wszystkiego… 🙂 Pięknym jest to, że schronisko położone tuż przy miejscowości, z asfaltem niemal pod drzwi, ma naprawdę miłe otoczenie, zaskakująco piękny widok z okien (na pewno z poddasza), a dzięki temu, że jest „przytulone” do lasu, rano od razu wchodzi się w buczynę.

Widok z poddasza.

Diabeł macha ogonem?..

Koniec końców niechętnie pożegnaliśmy gospodarzącego w tych dniach chłopaka oraz bacówkowego psa i zanurzyliśmy się w zieleń. Ów kawałek mapy, który od dawna wydawał mi się niepokojąco długi, i co do którego nie wierzyłam, że uda mi się go przejść bez tonięcia w błocie, okazał się… piękny. Może to sucha pogoda tego dnia, może nasza dobra forma i humor, może po prostu zachwyt morzem zieleni i brakiem ludzi. Było w każdym razie pięknie.

Na wierzchołku Chryszczatej…

Przed Komańczą. Fragment Szlaku Dobrego Wojaka Szwejka.

Do Komańczy dotarliśmy w pomrukach burzy, która nie mogła się zdecydować, ale w końcu, gdy nadszedł jej czas, siedzieliśmy już wygodnie napełniając żołądki i nawiązując kontakt z sympatycznym tubylcem, próbującym nam wytłumaczyć zawiłości lokalnej mozaiki wyznaniowej, który to wywód podsumował: „Ale wojny religijnej w Komańczy nie było!”. Następnie poczłapaliśmy w kierunku odbudowanej po niedawnym pożarze cerkwi, która zrobiła na nas niemałe wrażenie. Świątynia z zewnątrz wygląda bardzo ładnie (do środka nie udało się wejść) i żal tylko, że nie ma już wokół niej starych i potężnych drzew… Dzięki temu jednak lśniąca nowością cerkiewka widoczna jest już z oddali.

Cerkiew pw. Opieki Matki Bożej

Potem pozostało uzupełnienie zapasów (wszak następnego dnia było Boże Ciało) i dotarcie do Schroniska PTTK w Komańczy. Tam, miło przywitani, zabraliśmy się za rozbijanie namiotu. Architektura schroniska zrobiła na nas dobre wrażenie,  widać było niedawny remont, zaś wybór dań i napojów też był miły – póki co – naszym oczom, a następnego dnia również mojemu żołądkowi (PIEROOOOGI i NALEŚNIKI – mniaaaam). Cieszyliśmy się na bliskie wejście w Beskid Niski, snuliśmy plany i wizje. Życie miało jednak swój własny scenariusz. Po niełatwej nocy, długim dniu i konsultacjach telefonicznych, postanowiliśmy się dowiedzieć, gdzie jest najbliższy sensowny szpital. Zamiast niezobowiązującej odpowiedzi, zostałam zapytana, kto potrzebuje pomocy i co się dzieje. Potem sprawy potoczyły się już szybko. Widziałam prawdziwą troskę w oczach gospodarzy i chęć konkretnej pomocy. Wspólnie uradziliśmy, że nie będziemy ryzykować, skorzystamy z pomocnej dłoni i damy się zawieść na Izbę Przyjęć w Sanoku. W kilka godzin później mój mąż był już operowany. Jak się okazało, wyrostek nie mógł już dłużej czekać…

Pomoc i życzliwość okazana nam przez Gospodarzy zostaje nie do przecenienia (towarzyszyła nam ona nie tylko przez tych kilka newralgicznych godzin).

BARDZO, BARDZO DZIĘKUJEMY.

Dziękujemy też za zaproszenie na przyszłość, z którego na pewno skorzystamy. A samo schronisko bardzo polecamy, gdyż takich Gospodarzy – ludzi z sercem do ludzi – można by życzyć każdemu górskiemu schronisku.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s