Tygodniowy wyjazd w Góry Izerskie i Karkonosze był dla nas wielkim, pozytywnym zaskoczeniem, zwłaszcza jeśli chodzi o te pierwsze. Pamiętam jak dziś, gdy „straszyłam” Moją Drugą Połowę, że Izery fajne, ale, że po czeskiej stronie, znanej mi wtedy w minimalnym stopniu (odcinek Harrachov-Jizerka-Orle), spodziewam się zatrważającej ilości asfaltu i Bóg-wie-czego-jeszcze. „Pocieszały” nas jednak znajdowane w internecie obrazki – a to skałek, a to informacja, że w jednym momencie są nawet łańcuchy ubezpieczające szlak. Znaczy się może być ciekawie. Do tego postanowiliśmy dorzucić jedno zabytkowe sanktuarium i jeden zamek… mogło się udać. Dziwne, że coś nas tam ciągnęło tak bardzo. Wszystko zaś dzięki chęci uniknięcia lipcowych tłoków na górskich szlakach w Polsce oraz pragnieniu poznania terenu z kategorii „tu nas jeszcze nie było”.
Rozdroże pod Cichą Równią, na horyzoncie Karkonosze z charakterystycznymi sylwetkami Szrenicy i stacji nad Śnieżnymi Kotłami.
Zaczęliśmy dość klasycznie – ze Szklarskiej Poręby udaliśmy się na Wysoki Kamień (ciut więcej o nim oraz o innych miejscach po polskiej stronie Izerów we wpisie „Izery – nasza miłość”), następnie przez kopalnię „Stanisław” niebieskim szlakiem w kierunku Hali Izerskiej. Jeśli ktoś ma kochać Chatkę Górzystów, to zakochuje się bez pamięci od pierwszego wejrzenia. Tak też było z Moim Mężem. I trudno powiedzieć, co było tego późnego popołudnia najpiękniejsze – złote światło zalewające halę, wystająca zza grzbietu, najwyższa po drugiej stronie granicy Izera (czes. Jizera; która zdawała się mówić: „No, tu właśnie zmierzacie, tylko czemu chcecie to robić na około?!”), grzbiet Karkonoszy (hen, z drugiej strony – tak blisko i tak daleko), klimat miejscowości do poznania jedynie dzięki fundamentom domostw i starym fotografiom w jadalni, niepasteryzowane piwo, pyszne jedzenie (jak zawsze), to że mimo środku letniego sezonu było nas w chatce cztery osoby… Jakoś to wszystko banalnie brzmi. Hala Izerska ma swoje genius loci. Komu jest dane je rozpoznać, traktuje to miejsce wyjątkowo. I chce wracać.
W sercu Hali Izerskiej – Chatka Górzystów i Karkonosze na horyzoncie. Jedna z pozostałości po Gross Iser. W oddali okrągłe wzniesienie Izery.Poranek był dość ponury i nie zwiastował niczego dobrego. Nasz plan na dzień był natomiast interesujący – żółtym szlakiem na Stóg Izerski, potem przez Smrk na czeską stronę, następnie do Hejnic. [Warto przypomnieć, że swobodne przekraczanie granic unijnych, które stało się naszym udziałem od przystąpienia do Schengen nie dotyczy terenów takich jak parki narodowe i rezerwaty, nie dotyczy więc również rezerwatu „Torfowiska Doliny Izery”. Poza tym wszelkie skróty w tak podmokłym terenie i tak mogłyby się obrócić przeciwko piechurowi]. To, którędy konkretnie, miało się wyjaśniać w ciągu dnia, zwłaszcza, że nie minęło pół godziny jak po wyruszeniu na szlak z ponurego, szarego nieba zaczęło się nam lać na głowy i silnie wiać. Mój pierwszy pobyt w Górach Izerskich przed wieloma laty (a raczej rozpoczęcie Głównego Szlaku Sudeckiego odcinkiem Świeradów Zdrój – Szklarska Poręba) kojarzył mi się głównie z dosadnie pojętą „mokrością” (woda w butach, woda na zewnątrz butów, niby płaszcze przeciwdeszczowe na człowieku, a majtki i tak mokre…). Strach więc był, bo nasze kochane Izery mają to do siebie, że często jak zacznie padać, to nie chce przestać (klimat tutaj jest bardzo specyficzny – b.dużo śniegu i zimna, krótki okres wegetacyjny, mało dni słonecznych…). Prognozy niby były dobre, ale kto by w nie wierzył skoro jest kiepsko. Koniec końców dzień był rzeczywiście w pogodową kratkę. Na Stogu niby zaczęło się przejaśniać, ale nieco bez przekonania. Schroniskową jadalnię wypełniał niemieckojęzyczny gwar kuracjuszy, ale na nasze szczęście, o dziwo, wszystkie kaloryfery grzały – dzięki czemu mogliśmy się nieco wysuszyć przed dalszą wędrówką. Po niespiesznym (w oczekiwaniu na zdeklarowanie się pogody) odpoczynku udaliśmy się na Smrk, gdzie wieża widokowa wyłoniła się nam z chmur niemal w ostatniej chwili, ale pobyt na tym metalowym brzydactwie nie dostarczył nam niestety widoków, zadbał natomiast o odpowiedni poziom adrenaliny. Nagle ni z tego, ni z owego usłyszeliśmy potężny grzmot. „To nie było daleko” – wypowiedzieliśmy, po czym żwawym krokiem ewakuowaliśmy się na dół. Pozostawanie na wieży w takiej aurze wydawało nam się cokolwiek nierozsądne…
Wieża na Smrku. Sama w sobie mało atrakcyjna, ale widoki są naprawdę piękne (rzecz jasna, gdy pogoda sprzyja), będąc więc na Stogu Izerskim warto wybrać się na krótką wycieczkę tuż za granicę. Jomrichuv kríž na Smrku.Zejście w potężnej ulewie ze Smrka miało być początkiem czegoś nowego. Ścieżka w dół, jak na Izery, dość stroma, doprowadziła nas do asfaltu. „Zaczyna się” – pomyślałam. Jakby w rekompensacie zaczęło się przejaśniać, wyszło słońce i pojawiły się pierwsze widoki – krajobraz zupełnie inny od tego, do którego przyzwyczaiła nas polska strona gór. Głębokie doliny, duże różnice wysokości, tu i ówdzie skały i… buczyna. No tego już na pewno żeśmy się nie spodziewali. Ależ było pięknie!..
Postanowiliśmy nie iść jednak na zwieńczone krzyżem widokowe skały Palicnika, ale kierowaliśmy się generalnie ku Hejnicom – a to miał być jeszcze kawałek… Gdzieś żeśmy się zagadali, a może po prostu czujność poszła spać, bo jak się idzie żwawo asfaltem w dół, to łatwo pominąć skrót, który ma w pewnym momencie odbić w lewo, skutkiem czego i tak nieco nadłożyliśmy drogi. Akurat tyle, by zbliżająca się burza zdążyła nas zmoczyć zanim dopadliśmy do uroczej Hubertki. Ta klimatyczna chata zrobiła na nas bardzo dobre wrażenie, ładna drewniana architektura, kameralna, klimatyczna jadalnia, gdzie ugoszczono nas piwem i ciastem jagodowym oraz… zaproponowano suche ubrania do przebrania 🙂
Las w okolicach Chaty Hubertki.Przez uśpioną miejscowość Bílý Potok dotarliśmy do zdawało się równie sennych Hejnic. Położony blisko centrum kemping może nie wyjątkowo tani, ale jak na czeskie standardy oferujący bardzo dobry stosunek niewygórowanej ceny do dobrego standardu (polecamy). Co najważniejsze, tuż za płotem znaleźliśmy smażony ser i niepasteryzowane piwo z browaru Svijany serwowane przez miłego pana, a spożywane zarówno przez klientów z kempingu, jak i przez miejscowych.W pierwszej kolejności wybraliśmy się jednak na spacer po miasteczku.
W Hejnicach.
Serce tego niespełna trzytysięcznego miasteczka bije w miejscowym sanktuarium NMP. Bazylika jest barokowa, jednak historia kościoła sięga średniowiecza, a maleńka figurka Matki Boskiej pochodzi z XIV wieku. Podczas niedzielnej mszy świętej widzieliśmy ciekawy zwyczaj podnoszenia przez celebransa ochrzczonego dziecka w górę, właśnie ku figurce Matki Boskiej.
Hejnice. Piękny barok, góry i skały. Jedynie TIR uparcie nie chciał przeparkować…
Następnego dnia, po ponownych odwiedzinach w sanktuarium (myślę, że większa ilość zdjęć z Hejnic pojawi się w osobnym wpisie), udaliśmy się komunikacją publiczną do Frydlantu. Często mamy wrażenie, że podróżowanie z miejscowymi (oraz wizyty na cmentarzach) mówią nam więcej o danym regionie i jego mieszkańcach niż najdokładniejsze przewodniki.
Zamek we Frydlancie to niezwykle malowniczy, renesansowy obiekt, który zachwyca nie tylko różnorodnością form i dekoracji, ale również wiele zyskuje dzięki usadowieniu na skalistym wzgórzu. Naturalne formy skalne o ciekawych kształtach zostały wykorzystane przy budowie i współtworzą wyjątkowy klimat tego miejsca.

Wzgórze zamkowe we Frydlancie było pierwszym miejscem, gdzie spotkaliśmy tłumy turystów, zresztą najgłośniej zachowywali się rzecz jasna nasi rodacy. Mimo sporej ilości ludzi udało nam się po niespełna godzinie wejść na zamek z polskojęzycznym przewodnikiem (zwiedzanie odbywa się tylko w grupach o określonych godzinach), a raczej przeuroczą – jak do dziś wspomina Mój Mąż – młodą i miłą panią Czeszką. Wcześniej pokręciliśmy się nieco wokół zamku odkrywając wśród zieleni piękne skały współtworzące mur obronny.

Samo wyposażenie zamku nie utkwiło nam jakoś specjalnie w pamięci, po raz kolejny więc stwierdziliśmy, że w większości przypadków zwiedzanie zamku w grupie i z przewodnikiem jest bardziej reliktem dawnych czasów niż faktyczną potrzebą. Nie zmienia to faktu, że sam zamek ze swoimi dziedzińcami, krużgankami, dekoracjami sgraffitowymi, ciekawymi detalami architektonicznymi oraz widokami z okien na otaczające góry jest naprawdę wart zwiedzenia.
Następnie przeszliśmy przez miasteczko w kierunku wieży widokowej. O, tak – te liczne, przeważnie zabytkowe, murowane obiekty poustawiane w najróżniejszych miejscach czeskich gór zawsze przyciągają nas niczym magnes.

Wieża we Frydlancie (z 1907 roku, położona na wysokości 399 m n.p.m.) niestety zaczyna „zarastać”, co znaczy tyle, że drzewa dookoła niej zaczynają po prostu zasłaniać widok, a szkoda – gdyż to, co nadal można z niej zobaczyć jest malownicze. Pani sprzedająca wejściówki na wieżę, sprzedaje również… piwo. Jak się okazuje, takie połączenie chyba jest dość standardowe w Czechach. Bardzo często przy wieżach tego typu można spotkać całe bufety serwujące nie tylko napoje, ale i gorące dania.

Wracając do centrum obraliśmy inną drogę, dzięki czemu przeszliśmy przez cmentarz. Na nim wcale niemało nagrobków – zazwyczaj starych, z napisami niemieckojęzycznymi – tonęło w malowniczym bluszczu, gdzie indziej znowu równiutko przystrzyżony trawnik rozkładał się niczym dywan przed pomnikiem krasnoarmiejca.


Kolejny dzień oznaczał dla nas próbę realizacji dość ambitnego – jak się nam wydawało – planu, czyli dotarcia na Izerę, a następnie noclegu w Orlem. Kawałek drogi, a na dobry początek spore różnice wysokości do pokonania. Podczas pierwszych dwóch godzin mieliśmy do pokonania przewyższenie rzędu ponad 500 m. Prawda, że zacnie?


Dolina Czarnego Potoku otoczyła nas miłym bukowym cieniem i zielenią, a szum wody zachęcił nas do zjedzenia śniadania właśnie nad potokiem.

Gdy się chodzi z plecakami po górach często trzeba wybierać: czy tu jeszcze idziemy, czy lepiej odpuścić, by rozsądnie rozkładać siły. Wędrując w kierunku skałek o nazwie Hajní Kostel też był nam dany wybór – ślepa ścieżka w kierunku wodospadu. A że lubimy wodospady, owe parę dodatkowych metrów nie było nam straszne, mało tego, jak się okazało, żal by było stracić taki widok. Wodospad jest naprawdę solidny, huczy zacnie, a dość ciemny tam bukowy las dodawał miejscu wyjątkowego uroku…

Dalsza droga w kierunku skałek prowadziła dość stromą, ale atrakcyjną ścieżką. Na tyle zacną, że można było się zmęczyć. Jakkolwiek, dla kogoś, kto traktuje taką wycieczkę jako spacer „na lekko” – np. z kempingu w Hejnicach – nawet przy kiepskiej kondycji fizycznej, szlak ten jest godny polecenia jako bardzo atrakcyjny – począwszy od pięknego bukowego lasu, szumiącego potoku i wodospadu, skończywszy na adrenalinie, która niejednemu może towarzyszyć przy wchodzeniu po drabinkach na skałki. A wszystko po to, by cieszyć się pięknymi widokami (a przy tym widzieć skąd się startowało, bo z obydwu punktów widokowych zobaczymy Hejnice).

Dla porządku zaznaczę tylko, że ruch turystyczny był nikły. I bynajmniej nie było to chyba kwestią tylko tego, że wyszliśmy na szlak rano (ale nie skoro świt). Z naszych obserwacji w dalszej części dnia wywnioskować mieliśmy, że czeska strona Gór Izerskich tak, jak w zimie jest rajem dla biegaczy narciarskich, tak w lecie bezwzględnie należy nie do piechurów, ale do rowerzystów. A ich na tego typu odcinkach akurat nie ma. Bardzo ciekawy rejon Frýdlantskich cimbuří nasuwa skojarzenia z mini skalnym miastem, w jednym miejscu spotykamy na szlaku nawet łańcuchy. Nam, idącym tego dnia przy pięknej, suchej pogodzie, nie były one potrzebne, nie znaczy to jednak, że są one zbędne w tym miejscu.

Mnóstwo skał, umarłe świerki (jedyne co w tym miejscu przypominać mogło nieco polską stronę Izerów), no i jagody, mnóstwo jagód, wszędzie: na dole, na górze, przy ścieżce, na skałkach… Jeśli ktoś jest się w stanie oprzeć takiej pokusie, chętnie go poznam. Nasze usta i zęby w każdym razie były tego dnia fioletowe (a raczej jagodowe).
Dalej łagodnie już zboczami Smědavskiej hory, no i na Izerę. Trzeba nam było nadłożyć trochę drogi oraz wrócić tą samą trasą do niebieskiego szlaku, który miał nas drogą sprowadzić w dół do chaty Smědava, ale Izery nie mogliśmy pominąć. W końcu to ona nam „wygrażała”, gdy siedzieliśmy na Hali Izerskiej trzy dni wcześniej. A i widoku spodziewaliśmy się pięknego…
Skały wieńczące Izerę (czes. Jizera) 1122 m n.p.m. – najwyższą górę Jizerskich hor. Najwyższa w całych Izerach jest Wysoka Kopa (1126 m n.p.m.) po polskiej stronie granicy.
Po zejściu z Izery zasadniczo było z górki, najpierw drogą bitą, zboczem efektownej samej w sobie (choć widok zbyt często przysłaniały drzewa) doliny potoku Bílá Smědá. Na tym odcinku warto mieć oczy szeroko otwarte, gdyż nawet nie zbaczając ze szlaku można wypatrzeć bunkry. Dojście do Chaty Smědáva było drugim tego dnia doświadczeniem tego, że ruch turystyczny ma się tutaj jak najlepiej. Spory parking z samochodami, jeszcze więcej rowerzystów. Izery nadal jednak, nawet w najpopularniejszych swoich punktach, należą do gór „mniej zatłoczonych”. Dwa dni później w Karkonoszach nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że czeskie Góry Izerskie to naprawdę bardzo spokojne miejsce…
Chata SmědávaPora była obiadowa, dzień przepiękny, nie musieliśmy się spieszyć – dalej czekał nas głównie asfalt (do Jizerki), a następnie przejście do Orlego. Niedługo nastąpić też miał kolejny „popas”, no bo jak tu ominąć coś, co na którejś mapie było zaznaczone bodajże jako „kiosek pivny”?.. Promenada, bo tak się nazywa ów bufet, to niewielka budka z przemiłym gospodarzem, który w okolicy szlaku rozstawia informacje, jeśli „kiosek” jest otwarty, i do której jest otwarty. Co więcej, jak głosi kartka w kilku językach, również po polsku: „To jest jedyne miejsce na świecie, gdzie klient ustala cenę sam”. Coś czuję, że po naszej stronie granicy, by się panu szybko odechciało, tutaj na szczęście taki system funkcjonuje chyba całkiem dobrze. Od biedy można też płacić w innej niż czeskie korony walucie. Tak, w Czechach wiele rzeczy bywa „inaczej”, co nie znaczy „gorzej” 🙂
„Promenada” przy trasie ze Smědávy do Jizerki (rzut beretem od tej pierwszej).Co było dalej? Dalej było leniwe dochodzenie do Jizerki, obserwacje całych rodzin na rowerach i zastanawianie się, czy po polskiej stronie ktoś wpadłby na pomysł badania trzeźwości rowerzystów (zapewne;). Jizerka była jak zawsze magiczna (choć bynajmniej nie pusta), rozkochała Moją Lepszą Połowę od pierwszego wejrzenia, czyli mniej więcej od widoku z wysokości zacnego miejsca zwanego Chata Pešákovna.
Jizerka – po prawej Chata Pešákovna, w głębi Bukovec.
Dobrze jest się nie spieszyć, ale dobrze jest też wiedzieć, że dzień zakończy się w dobrym miejscu. Dla nas takim miejscem była tego dnia Stacja Turystyczna „Orle„. Złota godzina, kilkoro turystów, my rozbijający namiot. Potem racuchy z jagodami (jakby mało było jagód tego dnia!) i piwo niepasteryzowane z niewielkiego browaru (nie czeskie co prawda, ale wstydu byśmy nie mieli gdybyśmy mieli narzekać ;).
W dniu następnym, szarym i deszczowym, wyruszyliśmy do Harrachova i dalej – w Karkonosze. Ale o tym chyba już kiedy indziej…
Nie przestaje mnie zadziwiać to izerskie genius loci, owo zagęszczenie miejsc pięknych i wyjątkowych w swojej atmosferze i położeniu. Wyjazd ten odkrył przed nami nieznaną krainę, leżącą może nie blisko naszego domu, ale jakby nie było w jakimś sensie jednak za miedzą. Krainę tak nieodległą, a tak odmienną od tego, z czym kojarzą się zazwyczaj w Polsce Góry Izerskie. Bo nie kojarzą się ani z lasami bukowymi, ani z solidnymi różnicami wysokości czy stromymi zboczami. Skałek trochę u nas jest, ale efektowne umiejscowienie licznych grup skalnych, ich formy oraz możliwość wejścia na całkiem solidne formacje, pełniące funkcję atrakcyjnych punktów widokowych – to zdecydowany atut czeskiej strony Izerów. Jednak to nie wszystko. Podobnie jak i po naszej stronie, sporo szlaków prowadzi drogami, dzięki czemu góry te są chyba jednymi z najbardziej przyjaznych (spośród tych pasm górskich, które było nam dane poznać) dla osób o ograniczonych możliwościach ruchowych. Po czeskiej stronie – co nie każdemu rzecz jasna musi się podobać – i asfaltu, i dróg bitych jest więcej niż u nas. Dzięki temu właśnie możliwości dla osób poruszających się na wózkach inwalidzkich są naprawdę szerokie. Specjalne oznaczenia ułatwiają rozpoznawanie owych szlaków na mapach i w terenie. Z tych samych powodów może to być teren atrakcyjny dla rodzin z dziećmi w wózkach czy rowerzystów używających „karocek” dla dzieci. Warto o tym pamiętać, gdyż ta wiedza może się przydać – jeśli nie nam, może komuś ze znajomych.
P.S. Żeby było jasne – opisane tutaj tereny to tylko fragment Gór Izerskich, które mają do zaoferowania dużo więcej przestrzeni i szlaków. Mniej lub bardziej omijanych przez turystów skałek, lasów, bunkrów, dróg i ścieżek wystarczy jeszcze na niejeden wyjazd. A kto lubi widoki gładkiej tafli wody wśród gór (lub interesują go zapory) również znajdzie tutaj coś dla siebie…