Chwila w Górach Bialskich i Złotych (Gdzie i dlaczego pojechać jesienią w góry? cz. VIII)

Nawet nie zamierzam podejmować tematu, gdzie właściwie są/zaczynają/kończą się Góry Złote, a gdzie – Góry Bialskie. Niech się kłócą ci, co po wojnie nomenklaturę ową wymyślali. Czesi wspomniane pasma tytułują po prostu „Rychlebské hory” i to podoba mi się coraz bardziej. Tym, co nie znają, już spieszę z pomocą – jesteśmy znów w Sudetach Wschodnich; dokładniej – gdy popatrzymy na mapę, na przekrzywiony prostokącik, który wyznacza w powszechnej świadomości Kotlinę Kłodzką, przyjrzyjmy się jego prawemu ramieniu. Właśnie w ten rejon zapraszamy tym razem. Nasza kolejna terra incognita. Ziemia, która tylko nieco uchyliła nam swoich tajemnic i piękna… A tak się składa, że było to też jesienią.

Szlaki, którymi wędrowaliśmy prowadziły głównie drogami – leśnymi, czasami gruntowymi, nierzadko asfaltowymi. Sprzyja to zarówno turystyce rowerowej, jak i narciarskiej. Na temat ruchu turystycznego w sezonie mogę jednak tylko teoretyzować. W pozasezonowy piątek na naszej trasie (z Masywu Śnieżnika, spod Jaskini Niedźwiedziej ruszyliśmy w kierunku Przełęczy Suchej, Czernicy oraz Nowego Gierałtowa) nie spotkaliśmy żadnego turysty ani rowerzysty. Byli drwale i jakaś postać, która przemknęła z psem. Pustka, cisza, spokój; jeśli wieś, to uśpiona. W lasach głównie świerki, ale przeplatane raz po raz złotymi modrzewiami lub bukami. Tu i ówdzie mniejsze lub większe formy skalne. Miejsc widokowych mało, zazwyczaj prześwity. Gdy zaś była nadzieja na jakowyś widok, byliśmy akurat w niskich chmurach. I to jednak miało swój urok, a pustym górom dodawało tajemniczości. Tak było pierwszego dnia.

Tzw. droga Marianny, wybudowana w I poł. XIX wieku na polecenie Marianny Orańskiej, pani tych ziem. Dzięki coraz większej ilości tablic informacyjnych postać ta zdawała się nam towarzyszyć zarówno w Masywie Śnieżnika, jak i tutaj.

Nie wszystkie tablice spotykane na szlakach są jednak nowe 😉
 
Najwyższym punktem na naszej trasie w tym dniu była Czernica (1083 m n.p.m.). Góra, która nas nadspodziewanie łatwo do siebie dopuściła, nie chciała chyba, byśmy zbyt szybko odeszli – gęstniejąca mgła i plątanina ścieżek wśród traw przytrzymała nas dłuższą chwilę, nim znaleźliśmy właściwy kierunek…

Kolejny i niestety ostatni dzień naszej sudeckiej wędrówki był słoneczny i ciepły. Niespiesznie opuściliśmy więc Nowy Gierałtów, gdzie spędziliśmy noc w bardzo przyzwoitej agroturystyce. Czekała nas wędrówka grzbietem granicznym w kierunku Lądka Zdroju.

Zmierzając ku pasmu granicznemu. Rzut oka za siebie – kościół w Nowym Gierałtowie oraz Gierałtowska Kopa w tle.

Na Przełęczy Gierałtowskiej (685 m n.p.m.) można zagrać w warcaby. Zamiast iść polskim, zielonym szlakiem proponujemy przejść się kawałek po stronie czeskiej, gdzie rozciąga się malownicza polana, na której niegdyś istniała osada Gränzdorf (cz. Hraničky); wyludniona po II wojnie światowej.

Tu i ówdzie z grzbietu można coś zobaczyć. Na zdjęciu ponownie Nowy Gierałtów i Gierałtowska Kopa ze stokiem narciarskim.

Szlak graniczny dostarczał nam emocji głównie z powodu wpleszczy, których było naprawdę dużo. Te latające stworzenia przypominają powiększone kleszcze i chyba właśnie tym wywołują (przynajmniej we mnie) obrzydzenie i przestrach. Podobnoż chorób nie przenoszą, ale są wybitnie męczące, bo umiejętnie i chętnie wplątują się we włosy na wszelkich partiach ludzkiego ciała. Poza tym trasa nie należała do specjalnie wymagających. Dość sprawnie znaleźliśmy się wśród plątaniny dróg i ścieżek, które niechybnie prowadzą do Lądka Zdroju, a dla kuracjuszy tworzą urozmaicony teren spacerowy. Tutaj spotkaliśmy kilka osób. W sezonie musi być tu tłoczno…

 

Ruiny średniowiecznego zamku Karpień. Niewiele zeń zostało, ale na wyobraźnię może działać.

Skalna Brama, jedna ze skał na zboczach Trojaka (766 m n.p.m.), rozległego szczytu, na którym można ciekawie kluczyć wśród pięknych, zróżnicowanych form skalnych. Szczytowa skała o nazwie Trojan to popularny punkt widokowy (my niestety widoczność mieliśmy dosyć kiepską). To wszystko zaś bardzo blisko zdrojowej części Lądka (spacerem z miasteczka ok. godziny).

 

Tuż przed Lądkiem – zaskoczenie, czyli najprawdziwszy bukowy las.

Ostatnim punktem naszych działań był oczywiście sam Lądek Zdrój. Miasteczko tyleż piękne, co – mimo pewnych pozytywnych zmian – wciąż niestety zaniedbane. Nie mówię o części zdrojowej, ta prezentuje się całkiem elegancko. Tym bardziej smutno patrzeć na właściwe miasto, czyli malowniczą starówkę, która (podobnie jak wiele dolnośląskich miast i miasteczek) mogłaby lśnić niczym klejnot (jak ma to powszechnie miejsce po czeskiej stronie granicy). Rzecz jasna odpadające tynki i sklepy GS przy Rynku mają swój specyficzny urok, ale…

Figura św. Jana Nepomucena na XVI-wiecznym moście w Lądku.

Póki co czas kończyć wspominki z tych rejonów. Niedosyt mamy wielki, jak zawsze gdy zanurzamy się w Sudety, które – mimo sporej odległości dzielącej nas od nich – nie przestaną nas do siebie przyciągać. Mamy szczerą nadzieję, że powrócimy jeszcze nieraz (również) w Sudety Wschodnie. Także na blogu, choć już nie przy okazji jesiennych wpisów, gdyż nasze pierwsze spotkanie z Górami Opawskimi (oraz Jesenikami) miało miejsce piękną wiosną…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s