Jak bowiem nazwać niepełne trzy dni na terenie tego popularnego turystycznego raju?.. Zobaczyliśmy to, co najbardziej znane, czyli Bastei. Ponadto spędziliśmy rewelacyjny dzień w rejonie Schrammsteine. W tak zwanym międzyczasie przemieszczaliśmy się (pociągami, piechotą i promami) tak, by dotrzeć z kempingu na szlak lub ze szlaku na kemping. Dzięki temu udało się zobaczyć a to urocze miasteczko, a to piękny widok, który inaczej zostałby przez nas ominięty… Z drugiej strony wiele atrakcyjnych miejsc, które były de facto po drodze (czy w pobliżu naszej trasy) musieliśmy odpuścić, gdyż zwyczajnie nie sposób obejrzeć wszystko w tak szalenie krótkim czasie. Tak więc by móc się choć trochę nacieszyć odwiedzanymi przez nas miejscami, z drugiej zaś nie spieszyć się za bardzo i nie czuć się fizycznie wyczerpanym każdego wieczora, mieliśmy solidne postanowienie, by nieco zwolnić (jeśli nawet nie zawsze dosłownie, to przynajmniej w przenośni).
Początek naszego pobytu w Saksońskiej Szwajcarii to dotarcie pociągiem z Miśni do Königstein bardzo późnym popołudniem. Miało być wcześniej, ale Miśnia absolutnie nas oczarowała, nie było więc potrzeby się spieszyć. Gdy wysiedliśmy z pociągu i udaliśmy się na nadbrzeże do maleńkiej przystani promowej, naszym oczom ukazała się twierdza… W planie mieliśmy zwiedzenie jej następnego dnia.
Jak wspominaliśmy w wcześniejszym wpisie dotyczącym kempingów, nasz nocleg koło Königstein wyglądał nieco inaczej niż żeśmy to zaplanowali. W związku z tym rano postanowiliśmy również zweryfikować plany dotyczące kolejnych dni, jako że nie chcieliśmy w tym miejscu zostawiać namiotu na cały dzień (pierwotnie bowiem mieliśmy spędzić tu dwie noce). Wizytę w twierdzy trzeba było przełożyć na kiedy indziej, tak było logiczniej. Tym bardziej cieszyliśmy się, że widzieliśmy jej imponujący fragment znad Łaby.
Rano udaliśmy się więc w kierunku najpopularniejszej atrakcji turystycznej regionu, czyli Bastei. Nieznakowana, ale oczywista ścieżka wzdłuż Łaby prowadziła w dużej mierze przez las wypełniony porannym śpiewem najróżniejszych ptaków. Po drodze mijaliśmy kilka niewielkich, całkiem gustownych domków letniskowych (nieco nas to zaskoczyło, bo tuż obok jest już park narodowy), by w końcu trafić na miejsce wybitnej urody. Wśród drzew i starych, potężnych rododendronów stoi tu niewielki, stuletni już domek, prywatny, letniskowy (nazywa się Lottersteighütte). W pobliżu, przy skarpie, znajdują się ogólnodostępne ławy, przy których postanowiliśmy się zatrzymać na śniadanie. Wtedy ukazał się cudowny widok – wzdłuż niebieskiej wstęgi Łaby płynęła rzeka rzepaku. Widok dopełniały oczywiście wszechobecne już tutaj skały… I chyba w tym momencie zakochaliśmy się w Saskiej Szwajcarii. Fakt, nie było to trudne. Trzeba przyznać, że mieliśmy pewnie cudowną okazję być w tym miejscu o takiej porze i to zupełnie sami (był majowy poniedziałek). Tablica koło domku z prośbą o uszanowanie jego prywatnego charakteru sugerowała wyraźnie, że w sezonie nie jest tu ani pusto, ani cicho. Tak zgadujemy.
Widok na dolinę Łaby koło Lottersteighütte.
Prawdą jest, że nasze przewidywania dotyczące ruchu turystycznego nie sprawdziły się na tym wyjeździe ani trochę. Nieczynny hostel i kemping bardzo nas zaskoczył, ale też wprowadził w błąd – naprawdę uwierzyliśmy, że prócz szlaków prowadzących do highlightów w Czesko-saskiej Szwajcarii o tej porze roku będzie spokojnie albo wręcz pustawo. Zaraz po minięciu skrętu w kierunku Lilienstein (żal, ale postanowiliśmy nie wydłużać wycieczki o dodatkowe kilometry), zaczęliśmy spotykać turystów, zwłaszcza w zaawansowanym wieku. Po dotarciu do samego Rathen nie mogliśmy już mieć złudzeń – na Bastei będzie tłok.
Zanim jednak do niej dotarliśmy wygodną ścieżką z licznymi schodami, zaopatrzyliśmy się w wodę oraz pieczywo (jest piekarnia!). Miasteczko przedzielone rzeką jest niewielkie, ale malownicze. Gdyby u nas podobnie dbano o estetykę takich miejsc, byłoby jak w raju…
Zaczęliśmy się piąć do góry, a nagrodami szybko stały się klasyczne, bajeczne widoki na dolinę Łaby, charakterystyczne kształty stołowych gór i formacji skalnych. Wszystko to zaś było zanurzone w błękicie, świeżej zieleni oraz intensywnej żółci.
Na każdym z punktów widokowych było naprawdę dużo ludzi (nieraz trzeba było czekać, by mieć możliwość zrobić zdjęcie tak, by nikt nie wszedł w kadr; i nie mam tu na myśli fotografowania siebie „na tle”, ale po prostu dokumentowanie pejzażu), a czasami również dzielnych psów, towarzyszących wiernie swoim właścicielom. Psia turystyka jest tutaj na tyle rozwinięta, że chyba w każdym miejscu, gdzie ludzie mogą się posilić (schronisko, restauracja…), łatwo można zauważyć również miskę z wodą dla czworonogów.
Łatwo i dość sprawnie dotarliśmy do Bastei, czyli skalnych turni połączonych kamiennym, XIX-wiecznym mostem.
Tutaj (a dokładniej przed mostem) na chwilę żeśmy się rozdzielili – jedno z nas poszło na płatną ścieżkę (2 euro; robi się niewielkie kółko, w zależności od tłoku ok. 10-15 minut), wiodącą w miejscu, gdzie znajdował się niegdyś zamek Neurathen, a z którego obecnie można podziwiać Bastei.
Po prawej widoczne są schody i platformy na wspomnianej płatnej ścieżce. Większą atrakcją niż sam fakt, że stał tam zamek, są obecnie widoki na most Bastei.
Następnie, już wspólnie udaliśmy się na poszukiwanie kolejnych punktów widokowych, które umożliwiałyby sfotografowanie klasycznych, bardzo popularnych widoków, takich jak ten:
W tle dominująca sylwetka Lilienstein.
Czasami trzeba było odstać swoje w kolejce. W jednym malowniczym miejscu niemiecki przewodnik opowiadał grupie o wspinaniu w piaskowcach, skutecznie blokując dostęp innym. Cóż, takie rzeczy niestety zdarzają się wszędzie, gdzie ruch turystyczny jest naprawdę duży. Co do fotografowania Bastei – światło było bardzo ostre, aparaty więc solidarnie głupiały. Piękne zdjęcia tego miejsca znajdowane przez nas w internecie wydają się być robione często o wschodzie jesiennego słońca. Może i nam się kiedyś to uda…
Ostatnim, bardzo zaskakującym punktem położonym rzut beretem od Bastei jest paskudny pawilon hotelowo-restauracyjny. Dobrze, że z większości stron zasłaniają ten kompleks drzewa, jakkolwiek wrażenie jest ponure, a ceny wprost proporcjonalne do brzydoty miejsca (jakby co, jest tutaj punkt informacji parku narodowego – to akurat może się przydać). Przemknęliśmy więc sprawnie po to, by za chwilę znaleźć się na asfalcie, którym ciągnęły tłumy. Wow. Widać niżej jest parking – to wiele wyjaśnia. Na szczęście odległości nie są tutaj duże, więc za parę chwil byliśmy już na szlaku prowadzącym nas do Schwedenlöcher. Tutaj ludzi było o wiele mniej (oczywiście w porównaniu z tym, co się działo na Bastei), a skalny świat ścian i wąwozów jak zawsze czarował.
Naszą wycieczkę wydłużyliśmy nieco o odbicie ku Amselfell, gdzie stoi urocza gospoda oraz znajduje się niewielki wodospad, który można (za opłatą) zmienić w większy. Tutaj dało się było odpocząć od zgiełku i temperatury; spotkaliśmy tu również pierwszych turystów plecakowych na naszej trasie (z psem). Następnie zeszliśmy do Rathen, przepłynęliśmy promem (1 euro, bilet kupuje się na promie) i poszliśmy na pociąg (bilet kupiliśmy w automacie, wymagało to chwili cierpliwości, bo dotykowy ekran zdawał się być nieco nadpobudliwy, ale możliwość wybrania języka polskiego była zbawienna), który zawiózł nas do Bad Schandau. Tutaj uzupełniliśmy zapasy w dyskoncie oraz kierowaliśmy się w stronę kempingu Ostrauer Muhle. Niestety okazało się, że nasza ścieżka była w remoncie, mieliśmy więc do wyboru albo iść kilka kilometrów wzdłuż krętej szosy (bez pobocza), albo wybrać szlak przez miejscowość Ostrau. I tak właśnie zrobiliśmy. Choć po kilkunastu minutach przez chwilę żałowałam naszego wyboru (asfaltowa droga pod górę wydawała się nie mieć końca), to koniec końców okazało się, że było warto. Kolejny klasyczny widok ukazał się naszym oczom, a szlak doprowadził nas do samego kempingu.
Skały Falkenstein (po lewej) i Schrammsteine widziane z okolic Ostrau.
Następnego dnia naszym celem były skały Schrammsteine. Ruszyliśmy na nie niebieskim szlakiem poniżej Schrammsteinbaude. Mimo dość wczesnej pory na trasie zaczęliśmy spotykać pojedynczych ludzi. Szlak prowadził malowniczo – a to przez ładny las, a to przez wąwozy, wprowadzał do podnóży wielkich turni, gdzie od szlaku odchodziły ścieżki dostępne dla wspinaczy jako podejścia do dróg wspinaczkowych…
…wreszcie systemem dobrze ubezpieczonej ścieżki można było się dostać na popularny punkt widokowy (Schrammsteinaussicht).
Dalej skierowaliśmy się niebieskim szlakiem (Gratweg i dalej Reitsteig). Tutaj ciekawa i urozmaicona ścieżka prowadziła raz w górę, raz w dół, po schodkach i skałach…
…wyprowadzała na „grań” i dalej wiodła nią, będąc niezmiernie widokowa…
Tutaj turystów było znacznie mniej. Pogoda nieco zszarzała, ale na szczęście obyło się bez deszczu.
Gdy najbardziej widokowy i atrakcyjny odcinek szlaku się skończył, zaczął się wygodny leśny trakt, gdzie można było spotkać także rowerzystów. Po drodze mijaliśmy kilka ciekawostek – a to potężne drzewo tworzące z pnia bramę, przez którą może przejść dziecko…
…a to większą ilość kamiennych, starych, ale zadbanych i de facto wykorzystywanych jako część oznakowania, drogowskazów…
Niebieski szlak doprowadził nas do samego szczytu Grosser Winterberg, na którym miała się znajdować wieża widokowa. Jako że jest to drugi najwyższy szczyt Saskiej Szwajcarii mieliśmy nadzieję na widoki. Niestety drewniana wieża była nieczynna. Na pocieszenie stwierdziliśmy, że widok i tak już chyba zarósł, więc niewiele nas ominęło. Przysiedliśmy więc na chwilę przy zimnym piwie (ceny jak zwykle niezbyt przyjazne, więc z innych atrakcji zrezygnowaliśmy).
Ku naszej radości przy schronisku usłyszeliśmy czeską mowę, co przypomniało nam, że jesteśmy już niemal przy granicy z Czechami, a to zawsze jakoś tak miło. Dalej cofnęliśmy się do skrzyżowania, by następnie udać się zielono znakowanym szlakiem (Wurzelweg + Elbeitenweg), przeciąć odwiedzone już przez nas skrzyżowanie ze szlakiem niebieskim i dalej iść zielonym aż do naszego kempingu.
Na następny dzień planowaliśmy udać się już na czeską stronę. I choć początkowo braliśmy pod uwagę możliwość podjechania autobusem z okolic Schrammsteinbaude, to koniec końców sprawnie pokonaliśmy kawałek asfaltowej drogi, by następnie przejść trasę wzdłuż Łaby, korzystając z chodnika służącego przede wszystkim rowerzystom, ale również piechurom.
I w ten sposób osiągnęliśmy niewielką, przygraniczną miejscowość o nazwie Schmilka, z której już tylko rzut beretem do dawnego przejścia granicznego, a potem do czeskiego Hřenska.
Widoki ze Schmilki.
Ale o tym jak było po drugiej stronie granicy w następnym wpisie.
Więcej informacji praktycznych we wpisach:
Krótka instrukcja obsługi Saksońskiej Szwajcarii
oraz
Parę słów o kilku czeskich i niemieckich kempingach (cz. 3; Czesko-saska Szwajcaria)