Do Czeskiej Szwajcarii szliśmy piechotą wprost z jej saksońskiej sąsiadki. Pełni wrażeń, pewnie podświadomie chcieliśmy więcej, ale otwarcie nie śmieliśmy oczekiwać, że tutejsze atrakcje (te bardziej, ale i te mniej znane) naprawdę powalą nas na kolana. Cóż, na nasze szczęście po raz kolejny okazało się, że oglądanie czegoś w naturze to coś zupełnie innego niż wirtualne obrazy…
Ale po kolei – aby tu dotrzeć rano wyszliśmy z kempingu Ostrauer Mühle, piechotą doszliśmy do Łaby, dalej podążaliśmy jej doliną aż do przygranicznego Hřenska. Miejscowość ta, sama w sobie uroczo położona, z licznymi przykładami ciekawej architektury, obecnie niestety tonie w zalewie bazarowego handlu wszystkim. Centrum Hřenska, przez które musimy przejść, by dotrzeć na szlak, wygląda jak typowe targowisko, tyle że nastawione na bardzo konkretnych klientów. Jeśli chcecie tu kupić jedzenie, nie liczcie, że w przygranicznych marketach znajdziecie coś więcej niż alkohol, napoje oraz słodycze i papierosy. Zresztą drobny czeski handel zdaje się w większości upadł – wzdłuż nadłabskiej drogi straszą pustostany. Interes przejęły sklepy zrzeszone w jakiejś większej sieci (bliżej granicy) oraz imigranci z Dalekiego Wschodu, którzy sprzedają czeskie piwo i niemiecką muzykę chodnikową „turystom” przybywającym z saksońskiej strony. Na swój sposób jest to nawet ciekawe, jakkolwiek efekt estetyczny jest cokolwiek żałosny. (Koniec końców zaopatrzyliśmy się w niewielkim sklepie spożywczym, gdzie ceny pozostawały totalną zagadką – niestety imigranci zasadniczo nie zrozumieją Polaka, a z założenia będą go traktować jak niemieckiego kupca…).
Na szczęście spacer przez miejscowość w dalszej części był już bardziej przyjemny. Następnie krótki odcinek wzdłuż szosy i upragniony cień na leśnym szlaku. Ku naszemu zaskoczeniu ruch turystyczny – owszem był, ale nie tak gęsty jak np. przy Bastei w Saskiej Szwajcarii. Poza tym wybitnie zmienił się przekrój wiekowy turystów. Po czeskiej stronie – jak zawsze – królowały rodziny z dziećmi oraz młodzi ludzie. Dwukrotnie słyszeliśmy Polaków, co nie zdarzyło się od kilku ostatnich dni. Powoli, pnąc się ku górze wygodną, zbudowaną na potrzeby masowego ruchu turystycznego ścieżką, dotarliśmy do skrzyżowania, gdzie można było odbić (100 m?) w kierunku czegoś nazwanego Jeskyně Českých bratří. Skręciliśmy i po kilkudziesięciu metrach dotarliśmy pod długi (i dość wysoki) olbrzymi skalny okap, pod którym mogłoby się schować naprawdę niemało osób. Po powrocie na właściwą ścieżkę pozostała nam do pokonania końcówka w postaci chodnikowych zakosów, ukazał się też słynny widok…
Pravčická brána oraz przytulony do niej XIX-wieczny, dawny letni pałacyk (obecnie reatauracja) Sokolí hnízdo tworzą – o dziwo – doskonały duet. Wspaniałość przyrody styka się z piękną architekturą. Za wejście na teren trzeba zapłacić wstęp (dorośli – 70 koron), ale naprawdę nie ma co skąpić, zwłaszcza, że generalnie w parkach narodowych po obydwu stronach granicy nie musimy uiszczać żadnych opłat (przypominam, że np. u nas w kraju to nie jest takie oczywiste). Gdy już zapłacimy, możemy udać się na kilka efektownych punktów widokowych. Pozwalają one na sfotografowanie bramy skalnej w całej okazałości…
…oraz na podziwianie wspaniałych panoram…
Charakterystyczne kształty rozległych gór stołowych – po lewej na horyzoncie Děčínský Sněžník (najwyższa góra wśród okolicznych piaskowców), bardziej na prawo nierozłączna para: Großer Zschirnstein (najwyższy szczyt niemieckiej strony) i Kleiner Zschirnstein.
Malý Pravčický kužel.
Następnie warto się udać pod bramę, a po drodze zaopatrzyć się w lane piwo, które tutaj, w najbardziej znanym miejscu Czeskiej Szwajcarii i tak kosztuje mniej niż u nas, nie wspominając już o saskiej stronie tutejszych gór. Siedzenie w cieniu bramy i podziwianie widoków to naprawdę coś. Oczywiście, chętni mogą skorzystać z tarasu restauracji lub schować się do wewnątrz. Jakby nie było, nie należy zapomnieć, że można przejść jeszcze niewielki kawałek, niejako „za winkiel” bramy i jeszcze raz próbować ogarnąć wzrokiem okolicę.
Dalsza część naszej trasy to oczywiście czerwony szlak w kierunku miejscowości Mezní Louka (tutaj dwie restauracje, kemping oraz centrum informacji turystycznej). Mieliśmy nadzieję na transport pod sam nasz cel, czyli kemping w Vysokiej Lipie. Niestety po kolejnym przestudiowaniu rozkładu odkrywamy, że niewielki numerek pod numerem(sic!) kursu oznacza, iż autobus jeździ tylko w wakacje… A miało być tak pięknie. Próbujemy łapać okazję, jednak chyba słusznie dochodzimy do wniosku, że jest to tyleż trudne, co bezcelowe – rejestracje są głównie niemieckie, a ruch na szosie mizerny. Ruszamy zatem na ostatnie pięć kilometrów wędrówki. Najpierw zanurzamy się w leśny wąwóz, a potem osiągamy położoną całkiem wysoko śródleśną polanę z hotelem wyglądającym jak typowa sudecka XIX-wieczna „bouda”… Oj, były stąd widoki, na pewno, niestety zarosły.
Dalej droga w malowniczym, późnym słońcu sprowadza nas do Vysokiej Lipy, gdzie wydaje się być cokolwiek sielsko i po prostu ładnie…
Bez problemów docieramy na Mosquito Intercamp, do którego pod sam koniec prowadzi nas aleja owocowych, wciąż jeszcze kwitnących drzew. (O samym kempingu czytaj tutaj).
Drugi dzień w Czeskiej Szwajcarii miał być – według naszych oczekiwań – dniem z jeszcze mniejszą ilością turystów na szlaku. I znów żeśmy się pomylili. Nie pomógł nawet deszczowy, ponury poranek – ten nie odstraszył ludzi, których w nagrodę czekało piękne, słoneczne popołudnie. Naszym celem były bardzo popularne, jak się okazało, Jetřichovické skály. Mimo szarówki od samego początku (startowaliśmy z centrum Vysokiej Lipy, koło restauracji; najpierw żółty, potem czerwony szlak) spotykaliśmy na trasie turystów, a nawet całe wycieczki. Choć początkowo trasa prowadziła w lesie, to nie sposób było się nudzić. Towarzyszyły nam stare napisy na skałach…
Przysiąść mogliśmy na tzw. „Kanapee”, które nawiązują do dawnych ułatwień dla turystów…
Ścieżka bardzo często prowadziła wzdłuż stromego zbocza, aż mogło się zakręcić w głowie…
Najatrakcyjniejszymi jednak punktami Jetřichovickich skál są bezsprzecznie trzy miejsca: Rudolfův kámen (484 m n.p.m.), Vileminina stena (422 m n.p.m.) oraz Mariina skála (447 m n.p.m.). I w takiej kolejności je właśnie odwiedziliśmy.
Miejsca te nawiązują do najlepszych tradycji romantycznej turystyki z pierwszej połowy XIX wieku. Na pierwszej i drugiej skale znajdują się altanki, następczynie podobnych, wybudowanych właśnie w dziewiętnastym stuleciu. Nazwy skał wiążą się z właścicielami tych ziem – rodem Kinskich, którzy mieli wpływ również na rozwój ruchu turystycznego.
Na Rudolfův kámen prowadzi ciekawa, dobrze ubezpieczona ścieżka, która jednak przy niesprzyjających warunkach (deszcz, wiatr) może potencjalnie zmienić się w całkiem niełatwe wyzwanie. Zwłaszcza, że na jej szczycie – wcale nie tak dużym powierzchniowo – nie ma jakichkolwiek barierek(!), a jedynie wspomniana altanka.
Altanka ma drzwi oraz okna, dzięki którym chroniąc się przed wiatrem, możemy podziwiać wszystkie cztery strony świata. Okna można zakmnąć od wewnątrz, altankę niestety jedynie od zewnątrz…
W środku altanki wisi portret księcia.
Kolejne miejsce popularne wśród turtystów to Vilemínina stěna, nazwana tak również na cześć osoby z rodu Kinskich. Tutaj platforma widokowa wyprowadza nas na skraj potężnej piaskowcowej ściany, z której widać m.in. Rudolfův kámen…
…oraz szczególnie interesującą formację o wdzięcznej nazwie Mariina skála...
Nie może – rzecz jasna – zabraknąć również portretu z wizerunkiem odpowiedniej osoby z możnego rodu:
Stąd do drugiej (i ostatniej) altanki tak naprawdę są już tylko dwa kroki. Na szczyt wprowadza nas system schodów, który – zwłaszcza z dołu – potrafi wyglądać imponująco i niejedną osobę skutecznie odstrasza. Jakkolwiek wydaje się, że zupełnie niepotrzebnie. Droga na górę jest naprawdę dobrze ubezpieczona, a przy tym ciekawa i z pięknymi widokami.
Altanka jest umieszczona częściowo nad przepaścią, a widoki z niej są absolutnie bajeczne…
Wewnątrz – do kolekcji – portret możnej damy…
Tutaj powoli trzeba będzie zacząć opuszczać skalny świat, ale na szczęście to nie koniec atrakcji. Szlak sprowadza nas do Jetřichovic, nad którymi króluje Růžovský vrch.
Ta wściśnięta między piaskowcowe ściany letniskowa miejscowość, to jednocześnie miejsce, gdzie można zjeść oraz zaopatrzyć się w sklepie spożywczym, przy którym nasze swojskie „gieesy” to prawdziwe markety (ale spokojnie – jest wszystko, co potrzeba).
Posiliwszy się tradycyjnymi pozycjami z menu gospody, w której chcąc nie chcąc byliśmy jedynymi nieniemieckojęzycznymi klientami, poszliśmy dalej – zobaczyć kościół oraz cmentarz.
Pierwszy (pod wezwaniem św. Jana Nepomucena) zaskoczył nas pięknie odnowionymi elewacjami, drugi zaś, z licznymi poniemieckimi nagrobkami, komponował się bardzo malowniczo ze skałami.
Ostatnia część naszej trasy miała prowadzić doliną rzeki Kamienica, sławnej pośród turystów robiących popularne koło, np. z Hřenska przez Pravčicką bránę. Część szlaku przebiega wtedy niezwykle malowniczym kanionem, którego fragmenty można pokonać jedynie dzięki kursującym tam tratwom.
Spacerowy trakt idzie wzdłuż potoku o krystalicznie czystej wodzie…
… mija wizerunki świętych przytulone tu i ówdzie do skał…
…obudowane źródełka, często z kubeczkiem w komplecie…
W pewnym momencie wygodna, płaska ścieżka się kończy i dochodzi się do bloku skalnego, który trzeba pokonać wspomagając się wyciętymi w skale schodkami oraz poręczą (coś czuję, że przy mokrej skale zrobiłabym to bardzo niechętnie…). Dalej kilka łatwych klamer, a potem widok na miejsce o wyjątkowej urodzie, czyli Dolský mlýn.
Od stuleci istniał tu młyn, w ostatecznej formie pochodzący z XVIII i XIX wieku, kiedy to również stał się popularną gospodą dla coraz liczniejszych przybyszów odwiedzających okolice. Dzisiaj trudno uwierzyć, że ukryte w lesie ruiny tętniły niegdyś życiem. Warto po nich pochodzić, można bowiem zobaczyć np. koła młyńskie oraz inne ciekawe (czasami bardzo drobne i kruche) pozostałości.
W tym miejscu zmieniliśmy szlak na niebieski, który miał nas zaprowadzić do Vysokiej Lipy. Człowiek oszołomiony ilością wrażeń zapomniał, że skoro jest na samym dnie doliny, to najpewniej będzie musiał się z niej wydostać… Na sam koniec czekało nas więc jeszcze całkiem solidne podejście wśród leśnych skał. Ale jak zwykle – warto było. Trafiliśmy w ten sposób do niewielkiego, ale jak to na ogół w tych okolicach bywa, interesującego cmentarza.
Następnie pośród letniskowych, w większości starych, ładnych domów dotarliśmy do Hotelu Lipa, skąd już tylko kilkaset metrów dzieliło nas od kempingu. Korzystając więc z pięknego słońca cieszyliśmy się zimnym napojem na tarasie hotelu (poprzedniego dnia nie zaglądaliśmy do tutejszej restauracji, gdyż na potykaczu była informacja, że jest rezerwacja, a na hotelowym terenie bawiła się wycieczka wczesnoszkolnych dzieci:). Przed naszymi oczami jak na dłoni widoczna była trasa naszej wędrówki po widokowych skałach.
Jeśli z kempingu chcemy udać się na najbliższy przystanek, to znajduje się on pod Hotelem Lipa, obok pomnika poległych w czasie I wojny światowej.
Następnego dnia, po nocy z przymrozkiem, udaliśmy się autobusem do Děčína, który był naszą stacją przesiadkową w drodze ku Tiskim stěnom oraz Děčínskiemu Sněžníkowi.