Na Pogórzu Przemyskim, niedaleko Kalwarii Pacławskiej…
wśród niespiesznej (wówczas) jesieni…
traw…
wzgórz….
widoków…
i… krów
…na zboczach całkiem wysokiego i rozległego wniesienia o nazwie Żytne…
dość niespodziewanie spotkaliśmy (być może) najpiękniejsze z jesiennych kwiatów:
Spotkanie było tyleż zaskakujące (nie przyjechaliśmy tutaj w celach botanicznych), co oczarowujące…
Raptem tydzień wcześniej byliśmy na Podtatrzu, gdzie pierwszy raz – tyle o ile – wstrzeliliśmy się w kwitnienie tych maleństw.
Tym razem było inaczej.
Choć najpierw towarzyszyły nam pojedyncze okazy i niewielkie kępy…
to później udało się nam trafić na zimowitowe łąki…
Oczywiście, nie należy – i nie sposób – tego kojarzyć z kobiercami krokusów, ale uwierzcie, robią wrażenie (zwłaszcza gdy temperatura odczuwalna jest grubo poniżej zera)…
Zimowity są trudniej dostrzegalne (zwłaszcza gdy się ich nie spodziewamy, a co za tym idzie – nie szukamy), gdyż zazwyczaj rosną w dość wysokiej trawie, w przeciwieństwie do krokusów, które przebijają się czy to przez śnieg, czy przez martwą, położoną trawę…
Miś oszalał ze szczęścia, a my razem z nim (jak to dobrze żeśmy się tego dnia nigdzie nie spieszyli…)
Było bajecznie..
A na deser były jeszcze zimowity na cerkwisku, ale to już zupełnie inna historia…