Rok temu, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, po zejściu z Pięciu Stawów, mieliśmy okazję zobaczyć następujący obrazek – o godzinie 14.45 całkiem spora grupa kilkudziesięciu osób oczekiwała na wozy konne, które miałyby ich wwieźć w kierunku Morskiego Oka. Koniec grudnia, pochmurna aura, wśród oczekujących zarówno osoby starsze, jak i dzieci.
26 grudnia 2015 r., godz. 14.45 – ludzie oczekujący na transport konny „do góry”, w kierunku Włosienicy.
No cóż, na tym również polega wolność. Nic nam do tego. Jak wielkie było jednak nasze zaskoczenie, gdy bodajże dwa dni później dotarła do nas informacja, że właśnie tego dnia (26 grudnia 2015 roku) w centrali TOPR i innych służbach ratowniczych rozdzwoniły się późnym popołudniem/pod wieczór telefony z prośbą o pomoc… w dotarciu na Palenicę Białczańską oraz do Zakopanego (na Palenicy nie było juz bowiem busów – cóż za niespodzianka!). Wow! Niemożliwe stało się możliwe. Ludzie, którzy – widocznie – mieli nadzieję na powrót „koniem”, absolutnie nie brali pod uwagę możliwości przejścia 9 kilometrów ze schroniska na palenicki parking. Warunki pogodowe nie stanowiły tego wieczoru zagrożenia. Koniec końców służby pomogły osobom starszym i rodzinie z małym dzieckiem, a także części „uwięzionych” na Palenicy…
Nie wiedzieć do końca czemu, ale nasze zaskoczenie było jeszcze większe, kiedy okazało się, że w tym roku znów trzeba było „ratować” z podobnej opresji porównywalną liczbę osób (w 2015 r. miało to być 100 osób, w 2016 – około 80). Z tą różnicą, że nie w święta, a w dzień przed Sylwestrem. Cóż – sezon ten sam. Oczywiście, przyczyny też te same – bezdenna głupota ludzka i totalny brak wyobraźni. Muszę przyznać, że ucieszyło nas zachowanie służb – na Włosienicę udała się… policja. To genialne w swej prostocie rozwiązanie bardzo szybko zaowocowało poprawą kondycji „turystów”, którzy jednak okazali się zdolni do przejścia odśnieżoną drogą pozostałych im 7 kilometrów (media, nawet podhalańskie, niestety błędnie podawały liczbę 10 kilometrów, która jest zawyżona, nawet gdyby ktoś liczył odległość od samego parkingu do schroniska). Pewnie, gdyby jeszcze każdy dorosły uczestnik wydarzenia dostał choćby po symbolicznym mandacie, może przynajmniej na części wywarłoby to jakiś wpływ i następnym razem dwa razy by się zastanowili, czy nie wyruszają w góry (co z tego, że asfaltem?!) za późno, czy wiedzą, jak wrócą itp. itd.
Rozśmieszyły mnie mocno – stanowiące wyjątek – ale pojawiające się w internecie komentarze, że winny sytuacji jest… park narodowy, który rzekomo za mało informuje lub który w ramach nadzoru nad tym, co się dzieje na drodze (transport konny), powinien zapobiegać takim sytuacjom. Sic! Po pierwsze, osobiście wydaje mi się, że park informuje wystarczająco łopatologicznie. Po drugie, powtórzę – to jest wolność. Chcę wjechać konno, a wrócić piechotą – moja sprawa. Nikt nie ma prawa mi zabronić. Od tego ludzie mają(?!) rozum, by go używać. Przepisy i zakazy nie wyeliminują ludzkiej bezmyślności, nie ma takiej opcji.
Będę natomiast po raz kolejny bronić tezy, że potencjalne obciążenia finansowe, mają pewną (nietotalną, rzecz jasna) moc przeciwdziałania głupim pomysłom (np. dzwonieniu po służby z Włosienicy bez słusznego powodu). Ratownictwo w górach powinno być odpłatne. I kropka. Szerzej pisaliśmy o tym tutaj. Swoją drogą ciekawe, czy choć jedna osoba z tych, które wzywały i/lub oczekiwały na pomoc, zastanowiła się nad tym, że angażowanie ratowników (do takiej grupy – potencjalnie – bardzo licznych ratowników) w jednym miejscu, zawsze powoduje, że nie mogą oni być jednocześnie gdzieś indziej, a przecież zawsze istnieje możliwość, że gdzieś wysoko naprawdę ktoś walczy o życie i potrzebuje natychmiastowej pomocy…
Choć można też spojrzeć na tą kuriozalną sytuację jeszcze z innej strony. Jakkolwiek ponuro to zabrzmi, kto wie, może to i lepiej, że setka osób wydzwania z asfaltowej trasy morskoocznej po pomoc w związku ze swoim „tragicznym” położeniem, niż gdyby choć dwie z nich miały – z rozpędu – trafić spod schroniska np. pod Rysy i miałoby to kosztować życie kolejnych ratowników…