Umówmy się – „święta” góra Polaków wygląda nader imponująco zasadniczo z jednej strony, czyli od północy. Góra ta jest wręcz monumentalna, gdy patrzy się na nią z Zakopanego i trudno temu zaprzeczyć (jakkolwiek prawdą jest również to, że – niestety – można ją zobaczyć z coraz mniejszej ilości punktów w tym mieście…). Są też tacy, którzy uważają, że najpiękniejszy widok na Tatry jest z Giewontu właśnie, bo…. jego samego stamtąd nie widać.
Osobiście wolę Giewont, gdy jest mniej „oczywisty” – czy to jako „podnóżek” dla Czerwonych Wierchów, czy maleńka góra widziana np. z Krywania. Wiele osób, które napawa się panoramą Tatr z polany Głodówka, skupia uwagę na szczególnie bajecznych tam Tatrach Wysokich i Bielskich i trudno się dziwić, że nie każdy dostrzeże maleńką, szpiczastą górę na prawym skraju…
Czasami, gdy się człowiek źle ustawi, można jej w ogóle nie zauważyć, gdyż będzie zasłonięta drzewami.
Zasadniczo jednak, gdy już czyjś wzrok rozpozna w skalistym, ostrym szczycie „Śpiącego Rycerza”, będzie regularnie zerkać w jego kierunku, bo choć sylwetka jest stąd maleńka, to stanowi raz po raz ciekawe tło do odbywających się tu widowisk (o różnych porach dnia i nocy). Począwszy od kolorowych zachodów słońca…
Po lewej Małołączniak, po prawej Giewont
Po lewej Giewont, po prawej Kominiarski Wierch
Poprzez skąpane w słońcu poranki…
Piękna jest ta góra, gdy dopadają ją już ciemności końca dnia…
…jak i wtedy, gdy po wieczornej burzy stanowi lustro dla promieni słonecznych…
Z tej perspektywy Giewont kojarzy mi się nieco z boskim małofatrzańskim Rozsutcem (widzianym od południa czy południowego zachodu)…
I nie mówcie, że nie jest choć trochę do niego podobny…
Pod warunkiem, rzecz jasna, że obok nie widać masywnego cielska Małołączniaka…
Dobrze czasami popatrzeć na coś z innej (niż zwykle) perspektywy…