Bardzo dobrze pamiętam, gdy pierwszy raz trafiłam na nocleg do schroniska nad Morskim Okiem. To było 3 maja, kilkanaście lat temu. Poszłam samotnie z Pięciu Stawów przez Szpiglasową Przełęcz. Odebrałam solidną lekcję pokory (ani moje ówczesne umiejętności, ani wyposażenie – a raczej jego brak – nie licowały z warunkami śniegowymi, które tego dnia były na tej trasie; nigdy więcej już nie posłuchałam rady typu „To tylko dwa metry trudności, wyglądasz na kogoś, kto da radę bez raków i czekana”), na wysokości 2110 m n.p.m. poznałam wyjątkową osobę, a także otarłam się o coś, co Bóg-jeden-wie, jak się mogło skończyć, gdyby nie refleks i szybka reakcja nowego znajomego. Potem była majowa burza i przeczekiwanie jej w tłumie, przy wejściu. Na koniec noc w Starym Schronisku, gdzie spało nas, jeśli się nie mylę… trzy osoby. (Podejrzewam, że obecnie w długie, majowe weekendy takie cuda się nie zdarzają). Upadło wtedy moje wyobrażenie o tym miejscu, jako o wiecznie zatłoczonym, najdroższym i (pewnie głównie z tego względu) mało przyjaznym dla zwykłego turysty. Tego dnia dowiedziałam się również (mimo tego, że bywałam tam, jako przechodząca osoba, wielokrotnie), że wrzątek dla turystów (do własnych naczyń) jest dostępny w bufecie za darmo i poza kolejką. Tak jest do dzisiaj, nawet gdy w środku kłębi się potężny tłum żądny, skądinąd całkiem smacznego, jedzenia.
W nie tak bardzo odległej epoce, kiedy to w Murowańcu był tzw. nocleg zastępczy, w Pięciu Stawach nie było muszli klozetowych ani ciepłej wody, a gleba tu i ówdzie kosztowała kilkanaście złotych, cennik noclegów w Morskim Oku straszył, podobnie jak opowieści o odsyłaniu do Roztoki czy pobieraniu za glebę opłaty w wysokości ceny noclegu w Starym Schronisku. „Biednemu studentowi” zakochanemu w Tatrach schronisko to wydawało się zdecydowanie najmniej przyjazne, niemalże tak samo jak kolorowe tłumy nad taflą stawu…
Z czasem przybywało nocy spędzonych w Morskim Oku, różnych doświadczeń górskich i ludzkich. Nigdy nie byłam, nie jestem i pewnie nie będę (cóż) stałym bywalcem tego miejsca, choć zdarzyło się, że spędziłam tam niegdyś niemalże dwa tygodnie. Kto wie, czy to nie one właśnie ostatecznie zmieniły moje pojmowanie tego miejsca. Nie tylko mi wydaje się, że to najbardziej wysokogórskie schronisko w naszych górach. Już słyszę pomruk oburzenia – „Jak to, asfalt, fasiągi, dzikie tłumy ceprów i to ma być najbardziej wysokogórskie miejsce w Tatrach?!”. Tak, właśnie tak. Tylko tu, z werandy, ganku, okna pokoju, na wyciągnięcie ręki jest niemalże kilometrowa skalna ściana. Nigdzie indziej nie jest tak „ciasno”, tak blisko. Wiem, dla „wyznawców” Pięciu Stawów (do których przez lata mogłam się również zaliczać), brzmi to jak herezja… A jednak tak myślę. I jestem pewna, że nie tylko ja. Właśnie to miejsce jest również najbardziej taternickim (z całym szacunkiem dla Hali Gąsienicowej). Tu jest wspomniana przed chwilą północna ściana Mięgusza, tutaj Kazalnica, Mnich… Brzmi – być może – mało odkrywczo, ale myślę, że nie każdy z tysięcy zdobywców Rysów ma choćby podstawową wiedzę dotyczącą czy to okolicznej topografii, czy zdobywania tatrzańskich szczytów i ścian. Pewnie tylko co któraś osoba odwiedzająca schronisko nad Morskim Okiem wie również, że jego obecnym dzierżawcą (nie właścicielem, tym jest PTTK) jest pani Maria Łapińska, synowa Czesława Łapińskiego, taternika i wieloletniego gospodarza tego miejsca. To właśnie ta rodzina odpowiada za dobrą atmosferę, w której dorastają kolejne pokolenia taterników i turystów.
W ostatnim czasie dwie wiadomości medialne zelektryzowały nas, podobnie jak i spore grono osób zainteresowanych tym, co w Tatrach piszczy. Pierwszą z nich była informacja o reaktywowanym konflikcie między TPN-em a PTTK-iem, o kwotach, których Park żąda od dzierżawców za podobno nielegalne (od 2012 r.) prowadzenie schronisk, a koniec końców o planach przejęcia tychże (więcej tutaj: klik; klik; klik). Póki co chodzi właśnie o schronisko nad Morskim Okiem oraz Roztokę. Kwoty żądań idą w miliony i nikt nie ma chyba wątpliwości, że właśnie o potężne pieniądze w tej wojence chodzi. Wygląda to trochę tak, jakby TPN naprawdę chciał się pozbyć nie tylko petetekowskiej spółki (pewnie niejednego zazdrość skręca na myśl o pieniądzach zarabianych na dzierżawie tych miejsc), ale również samych dzierżawców, którzy – i w jednym, i w drugim przypadku – radzą sobie doskonale i ich zasługą jest to, że schroniska te funkcjonują tak, jak funkcjonują.
Przy tym obciążeniu turystycznym, jakie od lat przeżywają tatrzańskie schroniska, nie ma opcji, by zadowoliły wszystkich. Będą krytykowane, że tłum (jakby to była wina schroniska), że rezerwacje są dozwolone, że trzeba je robić z dużym wyprzedzeniem i wpłacać zaliczki, że drogo, że już człowiek nie może się przespać za darmo czy półdarmo na ławie czy podłodze…itd. itd… Jednak mimo wszystko śmiem twierdzić, że tatrzańskie schroniska, których właścicielem jest PTTK, wciąż funkcjonują naprawdę dobrze. (Więcej o tym, może kiedy indziej). Jeśli ktoś ma wątpliwości, zapraszam na (skądinąd kochaną przez nas) słowacką stronę Tatr, gdzie już dawno temu ktoś wpadł na to, że można zarobić dużo więcej. Tutaj już lata temu część schronisk (nad Popradzkim Stawem, Śląski Dom nad Wielickim Stawem) zmieniono w hotele górskie, o czym świadczą nie tylko ceny, ale również podejście do turysty szukającego noclegu tuż przed zmrokiem (na pewno w Popradzkim Stawie z empatią się nie spotkamy). Ceny, również w tych obiektach, które nadal pozostają schroniskami, są dla wielu osób zaporowe (cóż, nie oszukujmy się, że niestety w ten sposób ma to działać, bo ruch turystyczny nie maleje, a schroniska (na szczęście) się nie rozbudowują. Wielokrotnie spotykaliśmy w naszych górach (nie tylko w Tatrach, ale również Beskidach i Sudetach) turystów spoza kraju (m.in. Czechów i Słowaków), którzy porównywali schroniska i mówili, że Polska pod tym względem wciąż jest wyjątkowa. Obawiam się, że dopiero kiedy tak łakome kąski, jak tatrzańskie schroniska, zostaną zmienione w hotele górskie, podniesie się lament i biadolenie („Szlachetne zdrowie…”). Oby do tego nigdy nie doszło…
Druga medialna sprawa, która wypłynęła dosłownie kilka dni temu, pokazuje natomiast niebezpieczną moc portali społecznościowych. Media ogólnopolskie i lokalne obiegły tytuły i hasła w stylu „Wyrzucili turystów ze schroniska”, „Skandal! Tutystów nie wpuszczono do schroniska w Morskim Oku?” (a w następnej linijce zamiast „turystów” pojawili się już „taternicy”…), a w komentarzach i postach momentalnie wezbrała fala hejtu na dzierżawców i obsługę nie tylko morskoocznego schroniska, ale również na schroniska tatrzańskie w ogóle. Przyczyna? Umieszczony na Facebooku post dwóch turystów, którzy w sobotę 25 listopada dotarli z Pięciu Stawów do Morskiego Oka około godziny 20.30 i od osoby przed schroniskiem usłyszeli, że „całe schronisko wykupione” i że generalnie mają sobie pójść. Na pytanie o wodę, mieli otrzymać odpowiedź, że „nie ma żadnej wody, nie możecie tu wchodzić”, analogiczną odpowiedź usłyszeli też pod Starym Schroniskiem od… imprezującej młodzieży w wieku licealnym. Panowie ruszyli więc w dół, a dzięki uprzejmości pracownika pawilonu na Włosienicy przenocowali tam pod wiatą (klik). Wierzcie lub nie, ale gdy tylko przeczytałam pierwsze doniesienia na ten temat, pomyślałam: „Niemożliwe”, bo znając trochę schronisko nad Morskim Okiem, nie mogłam uwierzyć w to, że ktoś z jego załogi postąpiłby w ten sposób. Odmowa dotycząca wody była dla mnie wystarczającym dowodem, że turyści nie mieli do czynienia z kimś z obsługi. Dość szybko w niektórych mediach pojawiła się relacja osoby, która tego wieczoru była w schronisku i opowiedziała, że nie było prawdą, że była jakaś impreza zamknięta, a także, że w jej obecności przyjęto na nocleg siedem osób. Następne było oświadczenie dzierżawców schroniska na Facebooku, gdzie wyjaśniono, że miejsca noclegowe były i że wszystko wskazuje na to, że turyści musieli rozmawiać z kimś z osób nocujących, a nie z kimkolwiek z obsługi schroniska… Że szkoda, że nie weszli do schroniska (bo nie weszli! A na filmiku przez nich opublikowanym w internecie absolutnie nie widać, by ktoś drzwi barykadował lub nawet był w ich pobliżu), by zasięgnąć języka w bufecie czy recepcji… Padło również zdanie tyleż banalne, co prawdziwe, że nie wyobrażają sobie, by komuś odmówić pomocy, a tym bardziej wody czy posiłku… Niestety, wiadra pomyj już się wylały, tysiące kometarzy, oszczerstw, nierzadko wulgarnych wyzwisk. Trudno taką falę zatrzymać. Podejrzewam, że zainteresowanie sytuacją przerosło nawet autorów postu, którzy tą lawinę wywołali. Pewnie cieszą się wzmożonym ruchem na swojej grupie facebookowej oraz odtworzeniami filmiku (dlatego, wybaczcie, że nie linkuję bezpośrednio do nich; chętni wygooglują wszystko bez problemu), ciekawe jednak, czy mają jakąkolwiek refleksję, że może jednak „przegięli” i że burza, którą wywołali, jest nieproporcjonalna do tego, co miało miejsce. Ba, że może w ogóle nie mieli prawa jej wywoływać… Że najprawdopodobniej (chcący/niechcący?) pomówili kogoś (obsługę/dzierżawców), kto teraz mierzyć się musi z sączącym się z wielu stron jadem, wręcz nienawiścią… Sami, w odpowiedzi na oświadczenie schroniska, napisali (na Facebooku), że nie wiedzą, z kim rozmawiali – z kimś z obsługi, czy też z kimś z gości… Widząc, jak wiele zamieszania jest w stanie wywołać post w Internecie, już to samo w sobie jest pośrednio „dowodem”, że nikt w miarę rozsądny, mający świadomość prędkości rozchodzenia się informacji w dzisiejszym świecie, nie ryzykowałby tak chamskiego zachowania wobec turystów, gdyby faktycznie był pracownikiem schroniska…
Po ludzku jest mi bardzo przykro, że Dzierżawcom, których rodzina od dziesięcioleci dba o wyjątkowe miejsce, którym jest morskooczne schronisko, „dostało się” z powodu chamstwa ich własnych gości oraz tego, że dwóch turystów było trochę za mało „ogarniętych”. Jedyny plus dla schroniska, jaki jestem w stanie wymyśleć w całej tej sytuacji, to to, że może choć trochę „święcie oburzonych” miłośników Tatr, zwłaszcza tych bez wahania rzucających w Internecie obelgami, nie będzie się wybierać tam w najbliższym czasie na nocleg.
Sanktuarium granitu i wody, które można podziwiać w Morskim Oku, to coś absolutnie wyjątkowego. Historia tak się potoczyła, że od ponad wieku, jest ono związane również z miejscem, gdzie odwiedzający je mogą się skryć, ogrzać, odpocząć pod dachem… W weekendy, ferie, a szczególnie wakacje, bywa, że ilość ludzi przeraża. Skalisty brzeg zmienia się w kolorową „plażę”, w środku schroniska wije się kolejka do bufetu. Kto jednak choć raz zasmakował kompletnej ciszy w tym miejscu (możliwe tylko zimą, gdy nie słychać szmeru wody), spektaklu świtu lub Mięguszowieckich, które układają sie do snu, nie pozostanie wobec tego obojętnym. Podobnie, jak trudno jest zapomnieć moment, kiedy w parszywych warunkach człowiek szczęśliwie pozostawia za sobą górę (cieszy się, że już na niej nie jest, jak mawia znajomy), przed sobą zaś (nawet jeśli jeszcze gdzieś daleko w dole) widzi ciepłe światło schroniska, które w tym momencie nie tylko symbolizuje, ale realnie jest bezpieczeństwem. Takich – dobrych i niezapomnianych – przeżyć życzę również, a może zwłaszcza, tym, którzy z takich czy innych względów są tym miejscem rozczarowani. A schronisku, czy raczej osobom w nim gospodarzującym – by to miejsce właśnie takim pozostawało.