O tym, że dziecko w górach może i ma prawo pomarudzić

Buszując ostatnio nieco po sieci, szczególnie po blogach pokrewnych tematycznie, dotarło do mnie, jak bardzo temat wędrówek po górach z dziećmi (całkiem małymi czy nieco większymi) jest idealizowany. Znajdziemy setki czy tysiące opisów takich wycieczek (gdzie, z kim, którędy, fotografie pięknych krajobrazów i uśmiechniętych dzieci, samych lub z rodzicami), które mają, a na pewno mogą działać jak zachęta (skoro oni tam weszli, to i my damy radę).

Na Rusinowej Polanie.

Natrafimy na trochę artykułów-poradników (co zabrać, jak planować), ale osobiście nie natknęłam się jeszcze na artykuł, gdzie wprost opisane byłyby trudy i problemy (przeżyte, nie teoretyczne) podczas tego typu wędrówek. Ba, doszłam do wniosku, że sama – chcąc nie chcąc, a raczej obawiając się, że mogłabym przez kogoś zostać oceniona negatywnie – również przed niełatwymi tematami czy też wspomnieniami w tej materii nieco uciekałam, a przynajmniej je „wygładzałam”. W końcu nikt specjalnie nie lubi pielęgnować w pamięci doświadczeń niemiłych, prawda? A gdy dotyczą one już dziecka (płaczącego na górskim szlaku) oraz postawy mnie-rodzica (stawającego na rzęsach, by ten płacz ukoić i udawać, że nie widzi się „tych” spojrzeń), to już na pewno nie jest to super temat do publikacji. Niech więc tym razem będzie inaczej. Niech będzie o tym, co nam się przytafiło jakiś czas temu w górach, a co nauczyło nas, że komfort i bezpieczeństwo dziecka na wycieczce są priorytetem, od którego – koniec końców – zależy również nasz komfort oraz bilans dnia. Że nie ma prostych wzorów, algorytmów, które ułatwią na 100% „obsługę” następnym razem, zwłaszcza gdy zmieni się (nawet trochę) wiek dziecka, trasa, pogoda, warunki pod stopami… Może to komuś nieco zepsuje idealizowany, jak się zdaje, na niejednym górskim blogu obraz rodzin rozkochanych w górach, ale z drugiej strony może tchnie nieco otuchy w tych, którzy nie mają zbyt dobrych doświadczeń w tej materii lub głowią się, czy w bliskiej przyszłości podobnym „zadaniom” podołają. Zacznijmy więc od tego, że z doświadczenia naszego i naszych licznych znajomych praktykujących podobne przyjemności jasno wynika, że malutkie dzieci (nasz Malucha ma obecnie niecałe 3 latka), które w górach nigdy nie marudzą może i się zdarzają, ale my takich nie znamy. Bo zmiennych jest dużo, a komunikacja utrudniona, więc łatwo nie spełnić w którymś momencie dziecięcych potrzeb.

Na Bukowym Berdzie. Bez pośpiechu.

Gdy chodziliśmy po górach z dzieckiem w przedziale wiekowym cztery – sześć miesięcy, naszym największym „grzechem” była zbyt mała elastyczność (domyślność?) jeśli chodzi o rozpoznawanie potrzeb „jedzeniowych”. Dziecko właściwie idealnie funkcjonujące w owym czasie pod względem spożywania swoich mlecznych posiłków na nizinach, całkowicie rozstrajało się na wyjazdach. Kiedy nam się zdawało, że już czas (a do tego aura i miejsce odpowiednie), Mały Turysta bywał albo absolutnie niezainteresowany jedzeniem, albo spożywał, ale w granicach, które nie dawały (słusznie!) rodzicom satysfakcji i spokoju umysłu. No i zdarzyło się, że podczas schodzenia z Doliny Pięciu Stawów w dół Roztoki, po osiągnięciu granicy lasu, Malec rozpłakał się tak żałośnie, że nikt z tłumnie mijających nas turystów idących pod górę nie mógł mieć wątpliwości, że dziecko miało dosyć swoich (z całą pewnością) nieodpowiedzialnych rodziców. Cóż z tego, że pierwszą, a więc zdawałoby się trudniejszą część wycieczki dziecko przeżyło idealnie i bezproblemowo. I że oczywiście w Pięciu Stawach przepięknie pozowało do rodzinnych zdjęć. Zanim bardzo młodzi stażem rodzice, którymi wtedy byliśmy, zrozumieli, że to jednak nie o zmęczenie chodzi (lub – nie tylko o zmęczenie), próbowali ukoić dziecko na różne sposoby. Ale od podjęcia decyzji o karmieniu do samego karmienia musiała niestety minąć chwila, gdyż mleko (w naszym przypadku w owym czasie sztuczne) musiało być podgrzane. A to żadnemu głodnemu dziecku się nie podoba… Na szczęście dłuższy odpoczynek z karmieniem ukoił skołatane nerwy Malucha i rodziców, a w lesie znów zapanowała (względna) cisza.

Podobny (choć spowodowany czym innym), jeszcze trudniejszy chyba do wytrzymania dla rodziców, płacz miał miejsce zimową jesienią, kiedy wybraliśmy się na szlak pozornie banalny, czyli do Doliny Kościeliskiej. Aura bajkowa, zimowa, tyle, że temperatura odczuwalna sporo poniżej zera. To przecież nie tak daleko, damy radę. Jesteśmy dobrze ubrani, nasze ośmiomiesięczne dziecko też, do tego opakowane, na ile to możliwe, szczelnie w nosidle trekkingowym. I na pewno najedzone. Radość z bajkowo przyozdobionych białym puchem drzew trwała krótko i u rodziców, i u dziecka. Zaczęły się łzy, płacz. Z trudem, ale dawało się odwracać uwagę Malca, co na szczęście skutkowało ukojeniem nerwów. Ale potem powtórka, i znowu. Aż w końcu dopadło go zmęczenie, czyli sen, który sprawił, że wycieczka jednak się odbyła. Tak, to był jedyny raz, kiedy naprawdę łamałam się, żeby jednak zawrócić (przede wszystkim ze względu na obawę o zdrowie dziecka – zimne, wilgotne powietrze+płacz=problemy na horyzoncie). Uratowało nas sprawne tempo i drzemka Pasażera nosidła.

Gdzie jest bobas?

Po całkiem niekrótkim (i bardzo radosnym!) pobycie w schronisku na Hali Ornak (na szczęście niezbyt tłocznym owego dnia), byliśmy pewni (hahaha), że zdążymy Malucha donieść do samochodu podczas jednej dłuższej drzemki, której żeśmy się spodziewali. Płonne nadzieje. Sen, owszem, przyszedł, ale nie w upragnionym przez rodziców wymiarze. Połowa drogi zeszła nam więc na intensywnym śpiewaniu, wygłupianiu, machaniu kijkami przez dzieckiem – wszystkim, co sprawiało, że przestawał „skwierczeć” i płakać. Po wycieczce potwierdziliśmy nasze przypuszczenia, że głównym problemem dziecka była tego dnia… ilość ubrań, którą obdarzyła go (zbyt) troskliwa matka, niemożność swobodnego poruszania się (w tych wszystkich warstwach) oraz – w związku z tym – niezbyt wygodna pozycja w nosidle… (Gdy tylko późnym popołudniem znaleźliśmy się na dole, w restauracji, nasze dziecko było ponownie w wyśmienitym humorze – apetyt dopisywał, a zabawki w rękach miały odpowiednią opiekę). Do żadnej infekcji dróg oddechowych na szczęście nie doszło. Nigdy więcej podobna sytuacja nie miała miejsca. Zdecydowaliśmy również, że prawdziwe (jeszcze bardziej) zimowe warunki muszą na nas poczekać. Dalsza część wyjazdu była całkowicie bezproblemowa, po prostu wybieraliśmy jeszcze krótsze trasy i do tego zawsze ze schroniskiem po drodze. W jesienną, kapryśną pogodę (jeden dzień słońca w ciągu tygodnia) było to najrozsądniejsze, a nasz Mały Turysta już nie musiał narzekać.

Kolejnego lata, gdy Maluch miał niepełne półtora roku, pełni optymizmu (jako że po wiosennych niegórskich wycieczkach wiedzieliśmy, że polubił bardzo przebywanie i spanie w nosidle trekkingowym, czego dał dowód dzień wcześniej w Dolinie Kościeliskiej) wybraliśmy się na słowacką stronę Tatr, w Tatry Zachodnie. Najpierw z Głodówki jechaliśmy do Zverovki (grubo ponad godzinę), potem asfaltem udaliśmy się Doliną Rohacką ku Bufetowi Rohackiemu (dawniej Ťatliakova chata). Ku naszemu zaskoczeniu dziecko potężny kawał drogi szło na nóżkach, bawiło się w podbieganie i cofanie, szukało kwiatków i motylków. Mimo naszych licznych namów, na ostateczną kapitulację (czyli wsiadkę do nosidła) zdecydowało się dopiero w drugiej połowie trasy. Ledwo udało nam się je dotrzymać bez snu do bufetu, gdzie planowaliśmy posiłek. Następnie wyruszyliśmy ku Stawom Rohackim, a zachęceni (jak się nam zdawało) mocnym snem zmęczonego i najedzonego Pasażera nosidła, postanowiliśmy kontynuować wycieczkę ku wyżej położonym stawom i schodzić inną drogą, czyli przez Dolinę Spaloną. Byliśmy pewni, że mamy około godziny snu jak w banku. Cóż, ten dzień, podobnie, jak i każdy następny na wyjeździe pokazał, że nasz Maluch w trekkingowym nosidle śpi już nie dłużej 30-40 minut. I ani sekundy więcej! Jak w zegarku. (Dopiero po ponad pół roku zrozumiemy, że to było całkiem sporo, w każdym razie dużo więcej niż aktualnie obowiązujące, symboliczne 5-10 minut…). Potem absolutnie konieczna jest przerwa, czyli stacjonarny postój z wysiadką z nosidła, chodzeniem, jedzeniem, najlepiej zabawą.

Za parę chwil koniec drzemki…

Nad stawami jednak wciąż mieliśmy nadzieję, że sen znów przyjdzie (bo przecież to niemożliwe inaczej). Cóż, byliśmy w błędzie. Mimo starań dziecko ponownie nie usnęło, za to my musieliśmy skapitulować i zrobić postój w miejscu wcale nie najwygodniejszym, bo na kamienistej ścieżce, którą schodziliśmy i którą mijało nas kilkoro osób i w górę, i w dół. Kilka spojrzeń, które wtedy otrzymaliśmy od turystów, przynajmniej mnie, zaczęły wbijać w poczucie winy. Tak, dla naszego Malca ten dzień był w tym momencie już zbyt intensywny (przecież on nigdy wcześniej aż tyle piechotą w górach nie przeszedł! Co z tego, że po asfalcie?!), a powrót do nosidła jakoś wcale mu się nie widział. Problem był w tym, że byliśmy za połową drogi i by jak najszybciej dojść do samochodu, musieliśmy ją już kontynuować wybranym (zbyt optymistycznie) wariantem. Trasa obiektywnie wcale nietrudna – kamienistą, mozolną ścieżką sporo w dół do kosodrzewiny i lasu, potem długo Doliną Spaloną i na końcu znowu asfaltem. Niestety, zwłaszcza na początku nie było mowy, by prowadzić dziecko za rączkę (wąsko, zbyt duże stopnie, zbyt wiele luźnych, drobnych kamyczków i kamieni pod stopami). Chyba nigdy żeśmy tyle razy nie wyrecytowali na głos „Lokomotywy” i „Rzepki”, które w owym czasie były absolutnie na topie. Im bardziej zbliżaliśmy się do celu, tym więcej ludzi spotykaliśmy – a wtedy już było dużo łatwiej: inne dzieci, rowerzyści, miłe czworonogi – gdy dzieje się tak wiele, małe dziecko ma na czym skupić uwagę. Sprawdźcie, ta pętla na mapie wcale nie jest jakaś nazbyt okazała, dla dorosłego piechura czas marszu ma szansę zamknąć się w pięciu godzinach. Do Bufetu Rohackiego 1:35, myśmy doszli w 1:50. Na koniec trasy okazało się, że całość, łącznie z odpoczynkami i popasami, zajęła nam niemal 7 godzin. Cóż, w sumie i tak nie tak źle, po prostu z dzieckiem w nosidle, po leśnej drodze czy asfalcie mogliśmy już iść dosyć szybko… Pod koniec wycieczki dziecko zaczęło mieć katarek, który w następne dni się rozwijał (pogoda była idealna). Jest więc szansa, że dziecko – pomijając zmęczenie – nie czuło się dobrze, być może już zaczynała się infekcja.

***

Ani przed erą naszego rodzicielstwa, ani obecnie, nie było nas łatwo „zgorszyć” obecnością czy  zachowaniem dzieci w górach czy schroniskach. Zawsze za to podziwialiśmy rodziców z maluchami, czy to na plecach, czy tymi uwieszonymi za rączkę, czy w końcu tymi, za którymi trzeba wołać, by… zwolniły. Przypominamy sobie jednak kilka sytuacji, kiedy zachowanie rodziców małych dzieci, delikatnie mówiąc, mocno nas dziwiło. I nie będę się tu rozpisywać o przypadkach wybitnie patologicznych, czyli rodzinnej wędrówce z dziewięciolatkami na Świnicę (wszyscy w adidasach, a jedyny plecak malutki), kiedy niebo wyraźnie sygnalizuje możliwość burzy (nastąpiła zresztą w ciągu godziny). Mam raczej na myśli poodwilżową, oblodzoną Dolinę Kościeliską (pod raczki), którą szli rodzice z maleństwem w nosidełku. Po lodzie, bez kijków. Innym razem, w pełni zeszłorocznej zimy, w tygodniu, podczas którego GOPR codziennie „ściągał” ze szlaku wyczerpanych torowaniem w śniegu ludzi, spotkaliśmy w schronisku pod Turbaczem młode małżeństwo z rocznym dzieckiem. Nigdy w takich warunkach nie zdecydowalibyśmy się na wędrówkę z dzieckiem, zwłaszcza tak małym. Można się łudzić, że wjechali z kimś skuterem, ale jeśli nawet, to – przepraszam – po co?.. (Byliśmy tam i widzieliśmy, jak droga chwilę wcześniej ubita przez skuter, zmienia się w drogę z zaspami). Podobie nie zabrałabym obecnie mojego dziecka na przykład na wielogodzinną wędrówkę przez Czerwone Wierchy, podczas średnio atrakcyjnej wrześniowej aury. A już na pewno nie zdecydowałabym się na wariant śliskim i kruchym Kobylarzowym Żlebem (kto raz widział, co potrafi – dorosłemu – zrobić niewielki, ale spadający szybko kamyczek, wie, dlaczego wolę z dzieckiem unikać miejsc, gdzie takie zagrożenie jest większe). Na opis takiej wycieczki natrafiłam niedawno na internetowym blogu (dziecko miało niewiele ponad 1,5 roczku). Był on jeszcze uzupełniony informacjami o tym, że podróż w Tatry zaczęła się przed godziną 3 nad ranem, a sama wędrówka zaraz po 5. Myślę, że ja – dorosła osoba – byłabym po takiej cołodniowej wyrypie naprawdę zmęczona. Tym bardziej byłoby zmęczone moje dziecko… (W wielkim błędzie są ci, którzy myślą, że dziecko w nosidle nie odczuwa zmęczenia). Ciągnie nas do schronisk górskich i również z dzieckiem je regularnie odwiedzamy. Jakkolwiek możemy jeszcze spróbować pojąć zabranie dziecka na sobotni nocleg do wypełnionego po brzegi schroniska (konkretnie na Markowych Szczawinach), to nie do końca „czujemy”, dlaczego musiało ono zbyt długo przebywać w tym specyficznym hałasie, który wieczorną porą tworzą w potężnej jadalni ludzie, w większości po spożyciu (lub wręcz pod wpływem) alkoholu… Wiem, że jest szkoła wychowania, która głosi, że to dziecko ma się dostosować do rodziców i kropka. Osobiście jestem raczej wyznawcą zdrowych kompromisów i bardzo bym chciała, by taki stan rzeczy, a raczej relacji, udało nam się w rodzinie zachować na różnych płaszczyznach.

Spokojna, samodzielna wędrówką Doliną Strążyską.

Góry? Tak, ale nigdy za wszelką cenę.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s