Muśnięcie (Wielka Fatra)

Kiedy w końcu udało nam się zrealizować plan dotarcia na grzbiet Wielkiej Fatry, byłam w piątym miesiącu ciąży, był koniec października, a pogoda nie rozpieszczała. Postanowiliśmy skorzystać z autobusu, który kursował jeszcze o tej porze roku w weekendy z Bańskiej Bystrzycy i dowoził turystów pod hotel górski Kráľova Studňa. Pomysł dość oryginalny, jak dla nas, ale czasem warto poszerzać horyzonty… Autobusik (bo tak go lepiej nazwać) faktycznie kursował i mimo szpetnej pogody na dole, był pełen osób w różnym wieku, które tak jak my chciały rozpocząć wędrówkę od razu na górze. Niestety, cud pogodowy nie zdarzył się wraz z wjechaniem na wysokość ponad 1200 m n.p.m. Padało, wiało, o widoczności można było pomarzyć.

Czytaj dalej „Muśnięcie (Wielka Fatra)”

Małe dziecko w Tatrach, czyli czego nauczył nas szesnastomiesięczny turysta

To, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, wie każdy. W kontekście tematyki naszego wpisu nie chodzi tu jedynie o dosłowne, fizyczne położenie dziecka względem rodzica (bycie w nosidle, na rączkach, na własnych nóżkach), ale przede wszystkim o to, w jaki sposób dziecko funkcjonuje. Półtoraroczniak to już przecież nie niemowlę wtulone w rodzica, ale maluch, którego potrzeby wykraczają znacznie poza jedzenie, picie, suchość pieluszki i bliskość rodziców. I tak podczas naszego kolejnego wspólnego wyjazdu w góry, okazało się, że my-rodzice musimy nauczyć się wielu rzeczy zupełnie od nowa. Oto – w dużym skrócie – jakie lekcje przekazał nam szesnastomiesięczny synek podczas tygodnia spędzonego w Tatrach.

Czytaj dalej „Małe dziecko w Tatrach, czyli czego nauczył nas szesnastomiesięczny turysta”

O podróżowaniu przez Czechy… i Polskę (suplement)

Będzie krótko, bo po co się powtarzać. A więc byłam niedawno w Karkonoszach. Obcowanie z najprawdziwszą zimą skończyłam w Hornej Malej Upie, czy jak kto woli na Przełęczy Okraj. Stąd rankiem (o godzinie 6.40), mimo białej drogi (wysypanej żwirem) i mrozu, wyruszyłyśmy z przystanku (położonego niewiele poniżej 1040 m n.p.m.) autobusem komunikacji publicznej, by niechętnie rozpocząć odwrót ku drogiej ojczyźnie. Wszystko szło doskonale: Trutnov, Hradec Králové, Pardubice; przesiadki, przystanki, dworce, schludne poczekalnie i typowe dworcowe knajpki (a raczej „restauracje”), a przede wszystkim czyste pociągi osobowe i pospieszne (niektóre jadące 100 km/h). Wszędzie klimatyzacja, dzięki której ani za gorąco, ani za zimno. Czeski standard. Pani w kasie biletowej, która (sama z siebie) „wyczarowała” dla nas bilety tańsze o kilkaset koron*. W końcu pociąg Eurocity, czeski skład (obsada czeska oczywiście tylko do granicy). Teraz już jedziemy prosto do Krakowa. Za oknem zmieniają się krajobrazy, od podgórskich widoków ku typowo śląskim klimatom. Można po prostu być i odpoczywać. Spokój skończył się wraz z przekroczeniem granicy czesko-polskiej. Kiedy pociąg o takim standardzie porusza się z prędkością 30 kilometrów na godzinę, to proszę wybaczyć, ale świętego by spokój opuścił. I jeszcze to paskudne poczucie wstydu, bo w przedziale prócz nas dwójka turystów anglojęzycznych jadących do Krakowa, którzy (na „dzień dobry”) nie mogli nie zauważyć różnicy w podróżowaniu przez Czechy i przez Polskę… Jeśli ktoś myśli, że dramatyzuję, to proszę policzyć samemu: między Czechowicami-Dziedzicami a stacją Brzeszcze Jawiszowice (tak, tutaj również pociąg się zatrzymuje!) jest 21 kilometrów. Pociąg pokonuje je w… 41 minut. Na sam koniec 10 minut dodatkowego oczekiwania na wjazd na dworzec w Krakowie, bo zabrakło dla nas wolnego toru…

o_podrozowaniu_przez_Czechy_na_stacji_gdzies_w_Jesenikach

Odwołuję to, co napisałam poprzednio. Nie podróżujcie przez Czechy. Szok po zderzeniu z naszą, polską rzeczywistością może być zbyt bolesny.

* Kto jest pewny swojej podróży tego typu pociągiem przez Czechy, niech odpowiednio wcześniej próbuje kupić bilet on-line – jest duża szansa na jakieś zniżki/promocje. Tak czy owak, (w Eurocity) teoretycznie powinno być najtaniej, jeśli kupimy bilet tylko na trasę po stronie czeskiej, następnie (osobno) na odcinek graniczny, do pierwszej stacji po polskiej stronie granicy, po to by za końcowy (polski odcinek) zapłacić bezpośrednio u polskiego konduktora. Mimo dopłaty za kupno biletu u obsługi, powinno być taniej niż za bilet międzynarodowy. Osobiście, jeśli będzie okazja, następnym razem skorzystam z połączeń autobusowych typu Ostrava-Kraków…

O podróżowaniu przez Czechy, czyli rzecz o tym, jak ominąć Wałbrzych

Choć Sudety (po obydwu stronach granicy) i Czechy (w ogóle) od dawna były w obrębie naszych zainteresowań, to „chwilę” nam zajęło dojście do wniosku, że skoro łatwiej, ciekawiej, przyjemniej i sprawniej podróżuje się po południowej stronie granicy niż u nas, to można z tego korzystać nawet wtedy, gdy chcemy wędrować przede wszystkim po polskiej części dzielonych z Czechami gór.

Czytaj dalej „O podróżowaniu przez Czechy, czyli rzecz o tym, jak ominąć Wałbrzych”

Granice absurdu?

Jeśli jeszcze ktoś nie miał „przyjemności”, to polecam kilka krótkich artykułów informujących o wydarzeniach z najpopularniejszego polskiego szlaku, które miały miejsce w ostatnich dniach, czyli w święta i Sylwestra:

45 turystów utknęło nad Morskim Okiem. Dzwonili po pomoc do służb

Tak wyglądało sprowadzanie turystów znad Morskiego Oka

Nocny najazd na Morskie Oko

Alkohol i dantejskie sceny na Włosienicy

Szczerze mówiąc nie wierzę, że granice absurdu zostały już osiągnięte.

P.S. O poprzednich „akcjach” (2015, 2016) pisaliśmy tutaj.

droga_do_Morskiego_Oka_zima_sanie

Morze chmur z Wielkiej Raczy

Choć doskonale wiemy, że morze chmur można (przy pewnej dozie szczęścia) zobaczyć o każdej porze dnia, to jednak instynktownie kojarzy nam się ono ze świtem. Najbardziej efektowne zjawiska tego rodzaju obserwowalismy właśnie wtedy. Jednak i koniec dnia jest w stanie zapewnić niesamowity spektakl. Przecież słońce znów jest nisko, a to ono rządzi wspaniałością widowiska… Oto jak wyglądało to pewnym grudniowym popołudniem na Wielkiej Raczy…

Czytaj dalej „Morze chmur z Wielkiej Raczy”

O (moim) schronisku nad Morskim Okiem

Bardzo dobrze pamiętam, gdy pierwszy raz trafiłam na nocleg do schroniska nad Morskim Okiem. To było 3 maja, kilkanaście lat temu. Poszłam samotnie z Pięciu Stawów przez Szpiglasową Przełęcz. Odebrałam solidną lekcję pokory (ani moje ówczesne umiejętności, ani wyposażenie – a raczej jego brak – nie licowały z warunkami śniegowymi, które tego dnia były na tej trasie; nigdy więcej już nie posłuchałam rady typu „To tylko dwa metry trudności, wyglądasz na kogoś, kto da radę bez raków i czekana”), na wysokości 2110 m n.p.m. poznałam wyjątkową osobę, a także otarłam się o coś, co Bóg-jeden-wie, jak się mogło skończyć, gdyby nie refleks i szybka reakcja nowego znajomego. Potem była majowa burza i przeczekiwanie jej w tłumie, przy wejściu. Na koniec noc w Starym Schronisku, gdzie spało nas, jeśli się nie mylę… trzy osoby. (Podejrzewam, że obecnie w długie, majowe weekendy takie cuda się nie zdarzają). Upadło wtedy moje wyobrażenie o tym miejscu, jako o wiecznie zatłoczonym, najdroższym i (pewnie głównie z tego względu) mało przyjaznym dla zwykłego turysty. Tego dnia dowiedziałam się również (mimo tego, że bywałam tam, jako przechodząca osoba, wielokrotnie), że wrzątek dla turystów (do własnych naczyń) jest dostępny w bufecie za darmo i poza kolejką. Tak jest do dzisiaj, nawet gdy w środku kłębi się potężny tłum żądny, skądinąd całkiem smacznego, jedzenia.

Czytaj dalej „O (moim) schronisku nad Morskim Okiem”